Piotr Kosewski – młody, zdolny, ambitny. Pochodzi z małej miejscowości na Mazurach i to tam, w jednej ze stacji telewizyjnych, pierwszy raz zobaczył dziecięce zespoły taneczno-muzyczne. Jako dorosły już mężczyzna przyjechał do Trójmiasta, gdzie rozpoczął naukę na Akademii Muzycznej w Gdańsku.
Obecnie jest jednym z najpopularniejszych trójmiejskich artystów. Z powodzeniem reżyseruje spektakle w sopockim Teatrze na Plaży. Wszystkie cieszą się dużym zainteresowaniem i zbierają świetnie opinie. Kosewski reżyseruje, produkuje i gra. Człowiek orkiestra!
Kiedy zacząłeś się interesować swoją dzisiejszą pracą?
Gdy zacząłem chodzić do zerówki. Pewnego razu zobaczyłem w telewizji dziecięce zespoły, które tańczyły i śpiewały. Powiedziałem mojej mamie, że ja też tak chcę. Okazało się, że w szkole, do której chodziłem, jest taki zespół. W „Tańczących nutkach”, bo tak się nazywaliśmy, spędziłem pięć lat. To były pierwsze ważne dla mnie występy. Brałem też udział we wszystkich możliwych przedstawieniach i akademiach. Najważniejszą dla mnie rolą tego okresu, którą pamiętam do dziś, był Lis Witalis, chociaż grałem go, będąc w IV klasie. Później zostałem przewodniczącym szkoły, więc bardzo angażowałem się w różne przedsięwzięcia, zwłaszcza te teatralne i muzyczne. Pochodzę z małej miejscowości na Mazurach, dlatego w gimnazjum postanowiłem się przenieść do Olsztyna, po to, by uczyć się w szkole muzycznej. Zamieszkałem w internacie. Rano – gimnazjum, popołudniami – zajęcia w szkole muzycznej, dodatkowo zajęcia w Gońcu Teatralnym, który działał przy Teatrze Jaracza. I chociaż często myślałem o rezygnacji ze szkoły muzycznej, to jednak wytrwałem. Bardzo mnie to rozwinęło. Skończyłem I stopień na kontrabasie, II zacząłem na śpiewie operowym, ale go nie skoczyłem, ponieważ przeniosłem się na studia do Trójmiasta.
Brzmi jak bardzo intensywny okres. Pamiętasz pierwsze poważne wyzwanie twórcze?
Mając 16 lat, postanowiłem z moimi koleżankami i kolegami wystawić musical „Metro”. Dostałem zgodę od Janusza Józefowicza i Janusza Stokłosy. Większość nauczycieli pukała się w czoło, słysząc o tym pomyśle. Wszystko zorganizowaliśmy sami. Daliśmy kilka spektakli, na które przyszły tłumy. To był ten pierwszy raz, kiedy reżyserowałem. Nigdy tego nie zapomnę, bo była to przygoda naszego życia. Gdy spotykam się z moimi znajomymi, wracamy do tego okresu ze wzruszeniem. Do dzisiaj wśród znajomych noszę ksywę „Reżi”. Później zrobiliśmy musical „Romeo i Julia”, który także był naszym sukcesem. Wznowiliśmy także „Metro”, z którym objechaliśmy kilka miast na Warmii i Mazurach. Wtedy postanowiłem, że chcę się tym zajmować zawodowo.
Kiedy z zabawy zamieniło się to w pomysł na pracę? Na pewno pamiętasz swój pierwszy „zawodowy” spektakl?
Studia w Akademii Muzycznej w Gdańsku ukończyłem na Wydziale Wokalno-Aktorskim o specjalności musical. Po ich ukończeniu nie było kolorowo. Przez półtora roku pracowałem jako… kucharz. Miło wspominam ten okres, jednak wolę pracę w teatrze. Postanowiłem zająć się reżyserią. Pierwszym spektaklem, który zrobiłem w sopockim Teatrze na Plaży, był „muzykał” Jeremiego Przybory i Jerzego Wasowskiego „Balladyna ’68”. Od tej premiery zżyłem się z twórczością tego duetu. W ciągu trzech lat wystawiłem siedem tytułów twórców Kabaretu Starszych Panów. Poza tym kilka innych spektakli muzycznych. Spełniam się, a to chyba najważniejsze.
Co byś poradził maluchom, które dzisiaj marzą o teatrze – co robić, czego się uczyć, czy warto?
Nie wiem, czy jestem w stanie dać jakieś rady. Warto spełniać i rozwijać swoje pasje, robić to, co się kocha. Wiadomo, że nie zawsze będzie się chciało, nie wszystko będzie wychodziło, ale wytrwała i ciężka praca zaowocuje. Może rada bardziej dla rodziców, żeby wsłuchiwali się w potrzeby swoich dzieci, żeby im nie narzucali, czym mają się zajmować. Żeby nie realizowali swoich niespełnionych ambicji za pomocą swoich pociech. Dzisiaj panuje taka tendencja, że wielu rodziców posyła swoje dzieci na niezliczoną ilość dodatkowych zajęć. Chcą, żeby dzieci były perfekcyjne i wszystko potrafiły. A to zawsze muszą być ich decyzje.