Wiek X (cz. 3, święta i obrzędy)
W poprzednim odcinku zapoznawaliśmy się z religią Pomorzan. Zatem teraz wypada przyjrzeć się kalendarzowi przedchrześcijańskich świąt Pomorzan i sposobowi ich obchodzenia. Otóż kalendarz Słowian północnych, zresztą jak i pozostałych Słowian, obfitował w wiele świąt i uroczystości. Głównymi były jednak: Godowe Święto (21-22 grudnia, przesilenie zimowe); Jare Święto (21 marca, wiosenne zrównanie dnia z nocą); Święto Ognia i Wody, zwane również Nocą Kupały lub Sobótką (21-22 czerwca); Święto Plonów (23 września, jesienne zrównanie dnia z nocą) oraz Dziady ( 1-2 listopada), święto poświęcone zmarłym przodkom (dziadom).
W niniejszym odcinku skupimy się na pierwszym ze świąt.
Święto Godowe (21-22 grudnia), zwane również Staniesłońcem, wyznaczało początek zarówno roku słonecznego, jak też obrzędowego. Był to symboliczny moment zwycięstwa światła nad ciemnością. W ludzkie dusze wlewał on nadzieję i optymizm. Kończył się najkrótszy dzień roku i odtąd dnia miało przybywać. Swarożyc – uosabiany przez Słońce syn Boga Wszechrzeczy Swaroga – odradzał się i odzyskiwał panowanie nad światem. Należało to odpowiednio uczcić i okazać mu z tego powodu wdzięczność. Długie świętowanie (na ogół przeciągało się ono do 6 stycznia) poprzedzały drobiazgowe przygotowania.
Jakiś czas przed uroczystościami ucinano gałąź z drzewa owocowego, najczęściej wiśni, i wstawiano do dzbana z wodą. Jeśli zakwitła ona w okolicy święta – oznaczało to dobry zbiór owoców, a przy tym dobre zdrowie gospodarzy. W rogu izby wstawiano symbol życia – snop zboża, zwykle żyta. Był to ścięty w czasie żniw i troskliwie przechowywany pierwszy snop; poświęcony był Swarożycowi. Przystrajano go suszonymi owocami oraz orzechami. Zwał się Dziadem. Po święcie był on nadal pieczołowicie przechowywany, bowiem to właśnie nasionami pochodzącymi z jego kłosów rozpoczynano wiosenny siew.
Dom dekorowano również symbolizującymi życie gałązkami drzew iglastych oraz jemiołą. Jemiołę nazywano „starorzęślą”. Ta wiecznie zielona roślina zyskuje pełnię rozwoju właśnie w czasie przesilenia zimowego, gdy przyroda sprawiała wrażenie martwej, i z tego właśnie powodu darzono ją szczególną czcią. Wyobrażała moce przetrwania; w magii sprawowała funkcje ochronne, odczyniała czary. Całowanie się pod zawieszoną u pułapu jemiołą zapewniało małżonkom i oblubieńcom trwałość ich uczuć. Zawieszana nad drzwiami wejściowymi odczyniała uroki rzucane przez ewentualnie wchodzących przez nie złych ludzi. Tłumaczenie, że dekorowanie domu jemiołą jest przybyłym do nas zwyczajem staroceltyckim wiąże się z pewnym nieporozumieniem. Należy pamiętać, że jest to roślina od wieków darzona czcią przez większość ludów indoeuropejskich, a więc posiadających wspólne korzenie. Słowianie czcili ją w równym stopniu i równie od dawna jak Celtowie.
Według wierzeń na Godowe Święto przybywały niewidzialne duchy przodków (dziadów) i w związku z tym szereg przygotowań wiązało się z tą wizytą. Wymagało to m. in. odstąpienia od pewnych czynności, np. tkania i szycia, aby przypadkiem duch nie zaplątał się w nici, co mogłoby się okazać niefortunne dla domowników, jako że duch mógłby splątać nić życia lub ją zerwać. Nie należało też zbyt żywo zamiatać w kierunku drzwi wejściowych, żeby przypadkiem nie wymieść ducha z domu.
Duchy przodków powinno się odpowiednio ugościć. Z tego powodu na godowym stole kładziono dla nich dodatkowy talerz przed wolnym dla nich miejscem. Ten sam powód sprawiał, że nikt nie zasiadał do stołu, nim przedtem nie dmuchnął pełnymi płucami w wyznaczone mu do siedzenia miejsce – mógł bowiem siedzieć na nim jakiś przodek czy zmarły przedwcześnie członek rodziny. Duchom należało też stworzyć rodzinną atmosferę. Zwłaszcza więc wigilię święta (Szczodry Wieczór) rodzina spędzała w ciepłej atmosferze. Był to wieczór wybaczania win i nie należało się w tym czasie kłócić, płakać ani smucić.
Wśród potraw świątecznych nie mogło zabraknąć suszonych owoców, orzechów, maku, grzybów, miodu, ryb, a z gotowych wypieków chleba i słodkiego kołacza.
Grzyby uchodziły za rośliny niezwykłe, łączące sfery świata widzialnego i niewidzialnego. Podobnie traktowano miód, uważając, iż wytwarzające go pszczoły wchodziły w kontakt z zaświatami. Orzechy z kolei dawały siłę fizyczną i zdrowe zęby. Natomiast kołacz, którego nazwa pochodzi od koła, odnosił się do kultu solarnego – słońca, Swarożyca; był symbolem szczęścia i powodzenia.
Pomorzanie podawali zupę rybną w miejsce barszczu przygotowywanego w innych regionach Słowiańszczyzny. Inną popularną zupą świąteczną, za którą przepadały zwłaszcza dzieci, był tzw. brzan – zupa z suszonych owoców z dodatkiem miodu, zagęszczana mąką i śmietaną.
Na stół wymoszczony sianem lub słomą kładziono obrus. Źdźbła wyciągane spod obrusa służyły wróżeniu. Starano się, by na stole znalazło się dwanaście potraw symbolizujących dwanaście miesięcy, czyli pełny rok. Należało w trakcie wieczerzy spróbować każdej z nich, co zapewniało pomyślność we wszystkich miesiącach, czyli w całym roku.
Tego dnia nie wolno było odmówić gościny żadnemu zbłąkanemu wędrowcy, chociaż gościnność Słowian sprawiała, że praktycznie w każdej innej okoliczności nie odmawiano gościowi poczęstunku. Owo miejsce dla przodków sprawiło, że w XIX w., po powstaniu styczniowym i masowych zsyłkach na Syberię, stworzono nową interpretację i znaczenie pustego talerza i krzesła: miejsce to oczekiwało na zesłańca.
Teraz wypatrywano „pierwszej gwiazdki” – posłańca zwiastującego dobrą nowinę o odrodzeniu się Swarożyca. Gdy już ją dostrzeżono, gospodarz rozpoczynał wieczerzę modlitwą dziękczynną do Swarożyca i prośbą o pobłogosławienie pokarmu. Następnie łamano się chlebem, życząc sobie wszelkiej pomyślności – był to również okolicznościowy gest mający umocnić więzy rodzinne. Po tych ceremoniach przystępowano do spożywania pozostałych potraw. Po zakończeniu Szczodrego Wieczoru niczego nie zbierano ze stołów, aby duchy mogły się pożywić. Tradycją było też dzielenie się częścią wieczerzy wigilijnej ze zwierzętami gospodarskimi.
Tak oto zamykał się pewien cykl – odchodził stary rok, zwany w swych ostatnich dniach Hłodolejem lub Głodolejem. By nie ociągał się ze swym odejściem, gromadząca się w nocy młodzież odpowiednio go wypędzała, czyniąc wielką wrzawę, trzaskając z batów, bębniąc, grając na rogach i klekocąc kołatkami.
Przychodził czas Kolady i kolędowania. Kolada był słowiańskim bóstwem, młodzieńcem, który zapowiedział niegdyś pierwszym ludziom zaistnienie czasu, a w późniejszych okresach zapowiadał nadejście kolejnego roku. Był jakby odpowiednikiem Hermesa z greckiej mitologii, posłańca bogów.
Aby zapewnić pomyślność w nadchodzącym roku tworzyły się grupy kolędników – byli to poprzebierani w dziwne stroje młodzieńcy. Sporządzali oni ze słomy gwiazdę, przymocowując ją do drzewca tak, by mogła się obracać. Nawiązywała do Jutrzenki (planety Wenus), gwiazdy widocznej tuż przed wschodem słońca i zapowiadającej jego nadejście, co oczywiście symbolizowało odradzające się Słońce. Wyróżniony tym godłem kolędnik zwany był „gwizdem”. Orszak obchodził wszystkie domy życząc pomyślności, za co otrzymywał od gospodyń drobne dary. W podzięce śpiewano kolędy, zwane na Pomorzu „szczodruszkami”.
Kolejne dni również upływały wesoło i wśród zabaw. Zwano je zapustami. Określenie to wywodzi się od imienia słowiańskiego boga Pusta, opiekującego się pszczołami, miodem oraz chmielem. Czuwał on przy warzeniu piwa i syceniu miodów pitnych. Nic dziwnego, że co niektórzy, po nazbyt zakrapianej uczcie, zwracali się do niego w modlitwach, podczas których plątał się im nie tylko język, lecz i nogi, prosząc, by nie zbłądzili gdzieś po nocy. Z nim też głównie kojarzono powszechne wówczas kuligi.
Kulig miał swój program. Na początku ustalano miejsce zbiórki. Kiedy zjechało się tam mnóstwo sań zaprzężonych do koni, układano plan dotyczący odwidek, czyli kolejności odwiedzania poszczególnych osad. Zapewne już wcześniej obierano kniazia kuligowego, który miał pieczę nad wszystkim i był towarzyszem samego Pusta. Sadzano go w najokazalsze sanie obok posągu wyobrażającego Peruna. Do niego przyłączała się jedna z kobiet – przebrana za Sławinę?, boginię niebios i ziemi, patronkę Słowian. Pozostali członkowie kuligu przebrani byli w przygotowane na tę okoliczność stroje, niekiedy kryjący swe twarze za maszkarami, co miało ich upodabniać do przeróżnych bożków i boginek.
Kulig ruszał wraz z zapadnięciem mroku. Poprzedzał go drużba kuligowy, przebrany za gońca bogów Koladę, zwany (teraz), na tę okoliczność, Dobrogostem, czyli Dobrym Gościem. Jego zadaniem było popędzić konno przed sanną, wpaść pierwszemu do osady, zagrać na rogu i oznajmić przybycie Pusta wraz z jego orszakiem.
Mnóstwo sań, jedne za drugimi, ciągniętych przez przystrojone konie, mknęło zaśnieżonymi drogami, skrzącymi się w świetle pochodni. Już z daleka słychać było wesoły gwar, dźwięki piszczałek, trzaskanie z batów – hałas czyniony przez siedzące w pojazdach wesołe towarzystwo. Podzwaniały też miedziane blaszki przywiązane po kilka do każdych sań.
Przybyłych gromadnie gości wypadało uraczyć syconym miodem, wołając przy tym: „Pochwalony bądź Pust, zdrowi bądźcie łaskawi sąsiedzi!”, oraz przyłączyć się do kuligu i pędzić razem do następnego miejsca. Tym sposobem kulig się rozrastał, przybywało bowiem sań i uczestników wesołej zabawy na świeżym powietrzu.
Tradycja organizowania kuligów utrzymywała się przez wieki, nawet po przyjęciu chrześcijaństwa, i trwa zresztą do dzisiaj, chociaż nie w tak hucznej oprawie, jak to ongiś bywało. Kuligi stały się również inspiracją dla wielu malarzy, o czym świadczy chociażby zamieszczona powyżej ilustracja, obraz Jana Wierusza Kowalskiego.