Iwona Zając – malarka, autorka murali w przestrzeni miejskiej, projektów multimedialnych i graficznych. Jest autorką muralu z wypowiedziami stoczniowców pt. „Stocznia” i wielu innych, o których sama mówi, że są dziennikiem jej życia. Pracując nad projektem „Idealna” zastanawiała się, co to znaczy być kobietą idealną, by 10 lat później zamienić farby i pędzle na płótno i igły oraz zrealizować projekt „Cierpliwość”.
Na płótnach artystka wyszyła wypowiedzi robotników ze Stoczni Gdańskiej oraz wzory tradycyjnych szwedzkich haftów. O poszukiwaniu kobiety idealnej oraz o ewolucji artystki rozmawia Urszula Abucewicz.
Jesteś autorką projektu „Idealna”. Czy udało Ci się odpowiedzieć na pytanie: „Jaka jest kobieta idealna”?
„Idealna” jest częścią składową projektów „Cudzoziemka” i „Mama”. To są trzy duże projekty, jeden wynika z drugiego. Są dla mnie bardzo ważne i mam nadzieję, że kiedyś pokażę te trzy projekty razem. Można będzie wówczas zobaczyć je w całości i ujrzeć, jak przenikają się trzy elementy tej układanki.
Nie poszukiwałam kobiety idealnej, próbowałam raczej znaleźć definicję i odpowiedzieć na pytania: Co to znaczy być kobietą idealną? Jakie emocje niesie to słowo? Co się stanie, jeśli zrobię sobie koszulkę z napisem: „Idealna”? Bo przecież ludzie robili sobie takie koszulki i chodzili w nich po ulicy. Zastanawiałam się, jaki rodzaj emocji koszulka z takim napisem mogła wzbudzać u innych.
Dla mnie to był ważny projekt, jeśli chodzi o pewien etap w moim życiu. Zauważyłam też, że zmieniły się relacje pomiędzy mną i młodymi dziewczynami, z którymi współpracowałam. One się mną wtedy zaopiekowały, a ja potrzebowałam takiej troski; czułam potrzebę poznania i zdefiniowania, czym jest kobiecość i z czym to się wiąże. Ważne było też dla mnie to, że tworzyłam ten projekt, będąc cały czas wśród ludzi. Wiązało się to z warsztatami i rozmowami. Razem z Moniką Popow napisałyśmy też książkę. Bardzo dużo się o sobie dowiedziałam, mogłam się sobie przyjrzeć i zobaczyć, w jakim momencie jestem, co dla mnie znaczą słowa „idealna” i „kobiecość”.
I co znaczą?
Nie ma jednego spójnego terminu, ponieważ my, kobiety, jesteśmy różne. Tak samo jak mężczyźni. Ale możemy znaleźć komfortową tożsamość, odpowiadając na pytania: „Kim jestem? Co lubię?” itd.
Początek „Idealnej” wiązał się z tym, że potrzebowałam zdjęcia do projektu „Cudzoziemka”. Wymyśliłam sobie, że chcę siebie zobaczyć bez włosów i postanowiłam ogolić się na łyso. Ale choć jakoś nigdy przesadnie nie akcentowałam kobiecości, nie malowałam się ani nie podkreślałam swoich kobiecych walorów, to mimo wszystko wstydziłam się tego, że będę pozbawiona wszelkich atrybutów kobiecych. Współpracowałam wtedy z młodymi dziewczynami i widziałam, że one podkreślają tę swoją kobiecość w naturalny sposób, z ogromnym wdziękiem. To był dla mnie świat kompletnie niedostępny. Zauważyłam też, co mi się nie podobało z perspektywy początkowych prac nad projektem, że wiele kobiet ukrywało kwestię dbania o wygląd zewnętrzny, mówiąc, że bardziej ważna jest dla nich duchowość. To nieprawda. Uważam, że to jest jedna z podstawowych rzeczy – jeśli przestaniemy dbać o nasz wygląd zewnętrzny, o czystość, o podstawowe aspekty egzystencji, będą to pierwsze sygnały odchodzenia od życia.
Wspominałaś o koszulkach z napisem „Idealna”, w których chętnie chodzili ludzie. Jaka była na nie reakcja innych?
Sympatycy projektu nosili też badziki. I reakcja na nie była różna, choć często negatywna: „ale się wywyższasz, jeśli piszesz o sobie, że jesteś idealna”. Poczucia humoru w nas, Polakach, jest trochę zbyt mało, ale też wiem, że ludzie lubili chodzić z tymi badzikami czy w koszulkach. Tym bardziej, że zrobili swoją podobiznę pod hasłem: „Idealna”.
Najbardziej zależało mi na tym, żeby zobaczyć, czym jest ten ideał. Na pewno dowiedziałam się dużo o sobie jako kobiecie, czułam się zaopiekowana przez dziewczyny, zdobyłam taką podstawową wiedzę [śmiech – red.], jak się ubrać, jak zrobić zakupy, w czym jest mi dobrze. Zrozumiałam, że w pewnych stanach psychicznych nie będziemy czytać wysokiej literatury, bo najgorsze, co można takiej osobie zrobić, to wzbudzić w niej poczucie winy, że ona czyta kolorowe magazyny. Bardzo mnie to denerwowało, że wiele osób chowa przede mną takie gazety, żeby tylko nie być postrzeganą jako osoba płytka.
Który z elementów tego projektu był dla Ciebie najważniejszy?
Z „Cudzoziemki” wzięła się „Idealna”, czyli z faktu, że ogoliłam włosy. „Cudzoziemka” to etap zanurzania się w byciu kobietą, odnajdywania różnych aspektów kobiecości, choćby okrucieństwa, które mamy w sobie i do którego nie chcemy się przyznać, bo kobieta kojarzy nam się raczej z tym, że jest matką albo muzą. Bardzo mało jest opowieści w literaturze o okrucieństwie kobiet, ale też o okrucieństwie wobec samych siebie. Może być to związane z podążaniem do ideału i też może wpływać negatywnie na wiele z nas. Nie zdefiniowałam tego aspektu kobiecości. Teraz jestem na studiach doktoranckich i mam możliwość głębszej analizy.
Właściwie po co robisz studia doktoranckie?
Przez wiele lat robiłam mocne rzeczy, praktykowałam, malowałam, robiłam murale, prowadziłam warsztaty, aranżowałam się w różne projekty. Zabrakło mi czasu dla mnie, do przeanalizowania, czytania, do zdobywania pewnej wiedzy, ale czysto naukowej. Miałam wiedzę praktyczną, lecz uważałam, że jeśli mogę świadomie o tym mówić, na troszeczkę innych już poziomach, o czym są te moje projekty, to muszę zrobić właściwy krok i pójść do szkoły. Dwa lata się przygotowywałam, żeby zdawać na studia doktoranckie ASP w Gdańsku i teraz mogę powiedzieć, że jestem z tego w pełni zadowolona. Myślę, że o „Idealnej”, „Cudzoziemce” i „Mamie” będę mogła rozmawiać, jeśli przepracuję sobie te rzeczy na studiach i wtedy będę mogła opowiedzieć o nich na nowo. Wiem, że to są mocne projekty i nie chcę tego trywializować, ale myślę, że muszę zdobyć nowe narzędzia, aby móc o tym opowiedzieć.
Jesteś autorką muralu „Stocznia”, a Twój akt z dźwigami umieszczony na murze został nazwany „Nike Stoczniowa” i dla wielu gdańszczan stał się symbolem odzyskanej wolności. Ale, niestety, mur, na którym powstało Twoje dzieło, został zburzony. Co wtedy czułaś?
Robiąc ten mural, byłam powiadomiona, że mur prędzej czy później zostanie zburzony, to nie była dla mnie nowość. W tamtym czasie malowałam murale, które znikały po dwóch tygodniach. Nie miało to dla mnie znaczenia.
Malując „Stocznię” nie miałam świadomości, że mural ten będzie tak ważny dla mojego miasta i mieszkańców. Muszę Ci się przyznać, że wyjechałam tuż po jego namalowaniu. Ktoś mi kiedyś powiedział, że my, artyści, powinniśmy mieć świadomość tego, co robimy. Nieprawda. Czasami jest lepiej, gdy jej nie mamy. Nasze prace nas bardzo dużo uczą. Uczą nas odpowiedzialności, bo przecież ten mural mnie przeorał na wszystkie możliwe strony. Bardzo dużo dowiedziałam się o sobie, o tym, kim chcę być. Mam to szczęście, że mogłam być przy tym wszystkim od początku do końca. Nie mówię, że to było łatwe i przyjemne, ale przejść taki kompletny proces – to było dla mnie cenne.
Byłaś obecna, kiedy mur był burzony. Co czułaś? Nakręciłaś też film.
No wiesz, to są ogromne emocje. Film nakręciłam po dwóch latach od powstania muralu, żeby nabrać dystansu, że mural kiedyś zniknie – i tak się stało przecież. Ciało choruje, wszystko choruje. Pożegnanie związane jest z obrzędami. Jestem człowiekiem, nie maszyną, więc cały ten proces przechodziłam jak żywa istota.
Pojawił się nowy projekt, bardzo pracochłonny. Płótna, które haftujesz, nazwałaś „Cierpliwość”, a sesję fotograficzną dokumentującą haftowanie – „Cud ciężkiej pracy”…
Tytuł mojego projektu zaczerpnęłam z książki amerykańskiego psychoterapeuty (Johnson Stephen „Przemiana charakterologiczna ‒ cud ciężkiej pracy”), który mówi o przemianie charakterologicznej i łączeniu różnych poziomów i doświadczeń. Wszyscy znamy hasło „cierpliwość”, wiemy, co to jest cud ciężkiej pracy… Ale nagle się okazuje, że jak zaczynam to wyjmować na powierzchnię, ludzie mówią: „brakowało mi tego, to jest niesamowite”. Cierpliwość jest słowem towarzyszącym nam od lat. Dopiero teraz widzę, ile wzbudza ono różnych emocji.
Dlaczego zmieniłaś technikę? Wcześniej to były farby, w tym projekcie to płótno i nici…
Kiedy pisałam tekst o „Cudzoziemce” w 2006 roku, to użyłam w nim sformułowania, że będę haftować na swoim ciele. Wtedy to miały być obrazy malowane na podstawie moich fotografii. Miałam malować swoje hafty, które miały przypominać o bliznach wewnętrznych. Nie miałam wtedy pojęcia, o czym mówię. Bardzo intuicyjnie mówiłam, że coś nas kształtuje, jest niewidoczne. I chciałam to wydobyć na swoją powierzchnię skóry, bo mówiłam wtedy o tzw. wewnętrznych tatuażach, które są niewidoczne na zewnątrz. Nie robiłam tatuaży na ciele, ale mówiłam o tatuażu, który zrobił czas. Teraz też o tym mówię. „Nike Stoczniowa” ma figurę i tożsamość z mojego ciała, a wtedy kiedy była robiona ta fotografia, miałam uraz kręgosłupa, więc to skrzywienie stało się tożsamością Nike.
Hafty stają się dla Ciebie symbolem żył?
To przyszło później. Ale może to dobrze, żeby nie mieć tak wszystkiego zdefiniowanego od początku do końca, bo wtedy nie ma się tej otwartości na to, co przynosi życie. Nagle zaczęło mnie interesować ciało człowieka. Kupowałam „Atlasy anatomiczne człowieka” i dopiero po jakimś czasie uświadomiłam sobie, że haftuję kolory żył, naszych aort. I wtedy ten cud się dokonuje, bo coś zostaje nazwane w sposób naturalny.
Czy w pracy nad doktoratem analizujesz swoje prace, a może innych artystów? Jaki jest temat Twojego doktoratu?
Pogodziłam się z tym, że mam narcystyczny charakter, ale bardzo pracuję, by to zmienić [śmiech – red.]. Jednak w moim doktoracie chcę zachować pewne proporcje i mówić przez prace innych artystów. Temat roboczy mojego doktoratu brzmi: „Cud ciężkiej pracy jako rytuał codziennego życia”.
Jak reagujesz, kiedy nazywają Cię artystką feminizującą?
Miałam burzliwą dyskusję. Ktoś mi zarzucił, że kiedyś byłam buntownicza, anarchistyczna, i że haftowanie kompletnie im się nie podoba, że woleli mnie taką odważną, nonkonformistyczną. Ale ja uważam, że tamten kierunek to był rodzaj samodestrukcji. Praca na 2000% powodowała, że niszczyłam siebie jako człowieka. Lubimy buntowników, żeby szybko zginęli, ale, nie daj Bóg, jeszcze długo pożyją i zatracą te swoje ideały.
Wyrosłam w środowisku zdominowanym przez mężczyzn. Musiałam walczyć jako artystka z przekonaniem, że my, kobiety-artystki, nie jesteśmy tylko od dekoracji i nasza rola nie kończy się zaraz po urodzeniu dzieci. Z takim stygmatem studiowałam w szkole i nie podobało mi się to. Nie zgadzałam się z tym i mój sprzeciw był definiowany w ten właśnie sposób, że jestem feministką. A to jest bardzo ludzkie.
Dziękuję za rozmowę.
Iwona Zając – malarka, autorka murali w przestrzeni miejskiej, projektów multimedialnych i graficznych. Urodziła się w 1971 roku w Gdańsku. Mieszka i pracuje w Gdańsku i Londynie. Dwukrotnie była stypendystką Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego (2007, 2011). W 2008 roku otrzymała nominację do tytułu Gdańszczanin Roku. Rok później Program 3 Polskiego Radia przyznał jej „Trójkowy znak jakości”. W 2010 roku została laureatką gdańskiej nagrody Sztorm Roku. Pracuje nad doktoratem na gdańskiej Akademii Sztuk Pięknych.
Tekst i wywiad: Urszula Abucewicz