Jeremiasz Gzyl – młody, obiecujący, utalentowany. W 2013 roku ukończył Państwowe Policealne Studium Wokalno-Aktorskie im. Danuty Baduszkowej w Gdyni oraz Akademię Muzyczną w Gdańsku na wydziale wokalistyki jazzowej. Teatr zna od podszewki – pochodzi z aktorskiej rodziny, więc właściwie tam dorastał. Od lat interesuje się teatrem, muzyką i filmem. Specjalnie dla nas opowiada o początkach swojej teatralnej przygody.
Kiedy zacząłeś interesować się teatrem?
Kiedyś nie było takich udogodnień jak dzisiaj, czyli niań… Rodzice zabierali mnie więc co wieczór do teatru. Byłem częściowo wychowywany przez garderobiane, fryzjerki i technicznych. Podglądałem teatr od kulis… Do dziś uważam, że nie ma nic piękniejszego niż zapach kurzu z kurtyny w teatrze. Tak się to wszystko zaczęło. Inspirację czerpałem ze wszystkiego, co się tam działo, a przede wszystkim – z wyjątkowych ludzi teatru.
Teatralna kurtyna podnosiła się wiele razy na Twoich oczach – czy jest jakiś spektakl, który ma dla Ciebie szczególne znaczenie?
Wydaję mi się że „Evita” to był spektakl przełomowy. Widziałem „Evitę” w Gdyni blisko stukrotnie – za każdym razem z widowni. To był wyjątkowy spektakl. Za każdym razem, nawet jak podrosłem i nie było problemu z samodzielnym zostawaniem w domu, prosiłem mamę, żeby mnie do teatru ze sobą zabrała.
Wiemy już, jak poznawałeś teatr, a jak zaczęła się Twoja przygoda z grą aktorską?
Nigdy nie chodziłem do żadnych kółek teatralnych… Za to jako maluch byłem wykorzystywany w teatrze do dziecięcych ról. I tym sposobem zagrałem w dwóch przedstawieniach: pierwsze było świąteczne – miałem tam bardziej statystowaną rolę przy Ewie Jędrzejewskiej, a drugie to musical „Scrooge” i to był chyba moment zapłonowy jeśli chodzi o dalsze plany na życie. Miałem wtedy 8 lat. Wyjechaliśmy z tym spektaklem na tournée po Holandii… Z tego wyjazdu, oprócz wspaniałej zabawy z resztą dzieciaków, pamiętam, jak techniczni uczyli mnie niezbyt łagodnych wierszyków i kazali lecieć do mamy i jej recytować. Zabawne czasy.
Od dziecięcego amatora do profesjonalnego aktora – jak to się stało? Kiedy pojawiły się pierwsze propozycje zawodowe?
Jako pierwsze prawdziwe zlecenie odczytuje to, które się pojawiło, kiedy już byłem w szkole teatralnej i świadomie podchodziłem do tematu. Pierwszym moim spektaklem był musical „Fame”. Ciężkie choreografie, mała rola i ogrom przyjemności… Natomiast pierwszą moją premierą był „Hotel Palace” w reżyserii Tomasza Valldal Czarneckiego, z którym pracuje do dzisiaj. Pamiętam, jak z grupką znajomych postanowiliśmy zarwać wakacje, żeby zrobić sztukę! Kiedy reszta kolegów odpoczywała, my siedzieliśmy w czarnych salach teatru muzycznego i tworzyliśmy. Te wspomnienia zostaną mi do końca życia.
Czy fajnie jest być aktorem? Dlaczego?
Nie uważam, że fajnie jest być aktorem. To jest powołanie, które człowiek nosi w sobie. Nie można powiedzieć, że bycie aktorem jest złe albo fajne. To naprawdę ciężka praca, która wymaga od nas wiele wysiłku i, przede wszystkim, cała masę czasu… W jednym tygodniu zdarza się że gram spektakle w Toruniu, Łodzi, Warszawie, Gdyni i praktycznie mieszkam w pociągach – do tego stopnia, że z większość konduktorów mówi do mnie po imieniu! Ale nie wyobrażam sobie robić niczego innego. Kocham swoją pracę.
Jaka jest Twoja rada dla wszystkich młodych adeptów aktorstwa?
Jeśli chcecie spróbować swoich sił, polecam szkołę Junior Tomka Valldal Czarneckiego. Każdego roku robi nabór do zespołu. Możliwe, że tam się spotkamy przy okazji następnej premiery!