Jej życie to teatr. W ciągu 35 lat wyreżyserowała kilkadziesiąt spektakli, a jej teatr zdobył wszystkie nagrody, które były w Polsce do zdobycia. Ewa Ignaczak – silna artystka i wrażliwa kobieta. Jak podsumowuje kolejny jubileusz pracy twórczej?
Niedawno obchodziliśmy 30-lecie Pani pracy artystycznej. Dzisiaj obchodzimy jubileusz 35-lecia. Czas pędzi nieubłaganie…
To niesamowite. Mam wrażenie, że ten artystyczny pociąg cały czas przyspiesza. Ja nawet nie jadę pospiesznym, tylko ekspresem. To dzięki dojrzałości i doświadczeniu, które nabyłam przez lata.
Co się zmieniło?
Zmienił się mój sposób widzenia świata. Zmieniło się podejście do życia. Wciąż jednak nie wiem wszystkiego. Całe moje życie to teatr. Nigdy nie oddzielałam grubą kreską życia prywatnego od twórczości zawodowej. I ta ciekawość świata, nieustanna czujność, wierność własnym ideałom, zaangażowanie i pasja. To wszystko pozostało. Jak trzon niezmienne.
Czy w tym momencie twórczości, czuje Pani, że czegoś nie wypada? A może wręcz przeciwnie – wypada Pani więcej?
Dopiero niedawno poczułam, że wolno mi więcej. Jestem w tym bardzo pokorna. Dzisiaj mogę więcej przewidzieć i więcej powiedzieć.
Budowała Pani swój teatr w czasie stanu wojennego. Było wówczas trudniej niż dzisiaj?
Dzisiaj jest trudniej. Gdy zaczynałam, wokół mnie było wiele buntu. To były czasy przełomu politycznego. Rozwijałam się, mój teatr był walczącą alternatywą, było na niego duże zapotrzebowanie. Pod koniec lat 80. ludzie zaczęli mieć własne sprawy, sztuka została odsunięta na bok. Gdy doświadczamy okresu wolności, rodzi się pytanie: „z czym walczyć?”. Pokornie przetrwaliśmy ten okres, a praca przyniosła efekty na następne 10 lat. Za czasów systemu komunistycznego teatr alternatywny tworzył wspólnotę idei. Odgrywał rolę medium, był językiem dla innych. Dzisiaj zespoły skupiają się przede wszystkim na pieniądzach i wielości zadań. Są skoncentrowane na sukcesie, często komercyjnym. Artyści częściej uciekają w autokreację, tworząc sztukę dla siebie. Mało kto myśli dziś o ważności teatru w kontekście odbiorcy.
Do tego często dochodzi brak pieniędzy, prawda?
Narzędzia, które daje nam Gdynia, czyli budżet, budynek i wyposażenie, to środki, mające nam pomóc w robieniu rzeczy ważnych, w tworzeniu wartości dodanej do świata. Miasto nas pielęgnuje, za co jestem bardzo wdzięczna, ale brakuje poczucia bezpieczeństwa, że za rok o tej samej porze będziemy mogli nadal tworzyć. Jako teatr alternatywny, mamy bardzo silne poczucie misji, nie poddajemy się komercji. Jednocześnie ta niepewność mobilizuje nas do dalszego działania. Wiemy, że nie możemy spocząć na laurach.
Jaka była Ewa Ignaczak 35 lat wcześniej, a jaka jest teraz?
Chyba taka sama. Tamta Ewa trochę inaczej się ubierała, ale miała tę samą energię, siłę i determinację. Potrafiła udźwignąć wiele spraw i walczyć o każdy moment, bardzo ryzykując. Całe szczęście, że pozostała we mnie ta sama siła i determinacja. To mnie napędza od lat. Dzisiejsza Ewa wie, że jeszcze wiele rzeczy jest do zrobienia, że nie wolno milczeć, że trzeba z widzem podejmować dialog i pobudzać go do refleksji. Przez 35 lat zgromadziłam wiele doświadczeń. Dzisiaj nie chcę już brać. Chcę oddawać innym. Za czasów, kiedy mój teatr nie miał swojego domu i funkcjonował w trasie, zdobyliśmy wszystko, co było możliwe do zdobycia w Polsce. Zwiedziliśmy całą Europę z naszymi spektaklami. Gdy zaczęłam działać z Sopocką Sceną Off de BICZ w nowej przestrzeni, poczułam, że przyszedł moment, aby dzielić się z innymi. Przestałam stawiać na własny sukces i rozwój artystyczny. Teraz chcę dawać szanse innym twórcom. Aby zachować równowagę, podzieliłam swoją pracę pół na pół. Jedna połowa to działalność społeczna, a druga – kreacja artystyczna.
Tamta Ewa nie była przypadkiem bardziej nieśmiała?
To zabawne, bo ja wciąż jestem wstydliwa, wrażliwa i delikatna. Ludzie z zewnątrz postrzegają mnie zupełnie inaczej.
Lubi Pani podsumowania?
To trudne pytanie. Taka potrzeba powstaje zazwyczaj przy okazji rocznic, zwłaszcza gdy udzielam wywiadów. Uruchamiam wówczas film z całego życia, widzę wszystkich przyjaciół, małe radości, ale też rozczarowania. To nie jest łatwe. Wymaga refleksji i skupienia. Nie chciałabym zdradzać zbyt wielu szczegółów, zwłaszcza tych mocno emocjonalnych. Może kiedyś opiszę to w mojej książce. Poza tym, jak już wspomniałam, mój pociąg nie zwalnia, ale ciągle przyspiesza. Wierzę, że przede mną jeszcze dużo pracy, dużo wyzwań i co najmniej kilka podsumowań.
W jakim chciałaby Pani być miejscu, gdy będziemy rozmawiać o 50-leciu pracy artystycznej?
Pyta pani, gdzie chciałabym być, aby się poczuć spełnioną? To nigdy nie nastąpi. Nie wyobrażam sobie sytuacji, gdy przestaje pracować. Poważnie myślę o tym, aby pozostawić następców. Takich, którzy będą zajmować się teatrem w sposób odpowiedzialny i mądry. Nie jest to proste zadanie. Żyjemy w ciężkich czasach. Dzisiaj artysta musi radzić sobie sam. Musi być twórcą, zbierać pieniądze i tworzyć po kilkanaście projektów jednocześnie. Jeżeli za kilkanaście lat będę jeszcze pracować, a mam nadzieję, że będę, chciałabym mieć wokół siebie mądrych artystów, którzy będą niezłomni.
Tekst i wywiad: Justyna Michalkiewicz-Waloszek