Chiny oszołomiły mnie innością. Było w nich mnóstwo do odkrycia – tak Natalia Brede, autorka bloga Biały Mały Tajfun wspomina swoją pierwszą wizytę w Państwie Środka. Ponad 10 lat temu na stałe osiedliła się w kolorowym i pachnącym Kunmingu. W rozmowie z Together dzieli się spostrzeżeniami na temat życia w Chinach.
Zacznijmy od rozszyfrowania nazwy Pani bloga Biały Mały Tajfun.
Biały to jedno z ograniczonej liczby chińskich nazwisk, które wybrałam sobie po przyjeździe na studia do Chin. Byłam biała, więc bez wątpienia do mnie pasowało. Mały Tajfun to z kolei efekt mojej inwencji, bo, jak powiedziała nauczycielka chińskiego, miałam niepowtarzalną okazję samodzielnie wybrać sobie imię. Zaczęłam zatem przeglądać słownik języka chińskiego w poszukiwaniu odpowiedniego imienia, ale bardzo mnie irytowało, że do niemal wszystkich słów jest przypisanych kilka znaczeń. Wreszcie trafiłam na tajfun, który nie dość, że miał tylko jedno znaczenie, to jeszcze doskonale pasował do mojego ówczesnego temperamentu. A mały? Byłam najmłodsza spośród pozostałych osób w klasie.
Czy o Pani przeprowadzce do Chin również można by powiedzieć, że była małym tajfunem?
Odbywała się stopniowo, więc nie była dla mnie szokiem, raczej efektem różnych zbiegów okoliczności, które sprawiły, że osiadłam w Chinach na stałe. Początkowo wcale tego nie planowałam. Po studiach wróciłam nawet do Polski na rok. Pracowałam wówczas w Instytucie Konfucjusza. Później udało mi się jednak pojechać na kolejne stypendium, a jeszcze później poznałam mojego męża. I tak się potoczyło…
Skąd Pani zainteresowanie Chinami?
Jest za nie odpowiedzialny mój ojciec, który pojechał na kontrakt na Tajwan i zaprosił mnie do siebie na wakacje po tym, jak skończyłam licencjat. Na miejscu szalenie mi się spodobało. Byłam oszołomiona mnóstwem nowych rzeczy do odkrycia.
Co zrobiło na Pani największe wrażenie?
Zapach ulic. Azja słynie z ulicznego jedzenia, więc ulice są przesycone intensywnymi zapachami. Kolejna rzecz to dźwięki. W Azji jest głośno, poniekąd ze względu na specyfikę języka, ale też tłumy zamieszkujących ją ludzi. Język chiński olśnił mnie swoją odmiennością, radykalnie różnił się od tego, co słyszałam na ulicach europejskich miast. Jeszcze jednym elementem, który zachwycił mnie w Chinach były kolory. Wszyscy niezależnie od wieku mogą nosić tam wielobarwne ubrania. Muszę przyznać, że przeżyłam duży szok na widok mężczyzny ubranego w różową koszulę i trzymającego w ręku telefon z postacią Hello Kitty. Co zaskakujące, nikt nie uważał, że ujmuje mu to męskości. To było dla mnie coś niezwykłego.
To ciekawe, co Pani mówi, bo w powszechnym mniemaniu Chiny kojarzą się raczej z szarością.
Chiny są dużym krajem i nie wszystkie ich rejony są tak kolorowe i pachnące. Miałam szczęście, że pierwsze miejsca, w których się znalazłam, czyli Tajwan i Kunming, okazały się tak wielobarwne i bardzo egzotyczne. Po dłuższym pobycie w kraju udało mi się jednak odwiedzić wioski, gdzie ludzie nosili zielonkawe ciuchy pamiętające czasy Mao Zedonga. To również był spory szok kulturowy, bo raptem przekonałam się, że Chiny miejskie i wiejskie stanowią dwa zupełnie odmienne światy. Zaskoczyło mnie, że różne części kraju mogą być ze sobą tak niekompatybilne.
Obecnie obraz Chin w oczach Europejczyków się zmienia. Rzadziej jawią się jako państwo komunistyczne, częściej jako potęga gospodarcza. W jaki sposób rozwój ekonomiczny odbija się na życiu codziennym?
Mieszkam w dużym mieście i na co dzień obcuję z ludźmi, którzy ukończyli szkołę wyższą, pracują w dużych firmach i żyją na średnim lub wysokim poziomie. Gdybym jednak powiedziała, że tak jest w całych Chinach, to ten obraz byłby zafałszowany. W kraju jest również wiele ludzi ubogich, a różnica pomiędzy nimi a zamożnymi osobami się powiększa: biedny Chińczyk jest coraz biedniejszy, bogaty coraz bogatszy.
Chiny to zatem kraj kontrastów i inności. Czy znajduje Pani w nich punkty wspólne z polską kulturą i codziennością?
Na co dzień nie zajmuję się ich szukaniem, bo to nie ma sensu. Dla przykładu, jeśli Polak zjada kotleta schabowego i Chińczyk zjada kotleta schabowego, to tak naprawdę są to dwa różne dania: inaczej doprawione, inaczej podane i zjedzone o innej porze dnia. W dodatku w Polsce jest to tani i swojski posiłek, a w Chinach luksus. Jak widać, to, co na pozór wydaje się wspólne, w rzeczywistości może mieć zupełnie inne podłoże. Nie staram się zatem na siłę szukać podobieństw. W Polsce żyję po polsku, w Chinach – po chińsku.
A jak radzi sobie Pani z różnicami kulturowymi?
Staram się je przyjmować na klatę. Skoro muszę z nimi żyć, to powinnam je tolerować, w przeciwnym razie będę bardzo cierpiała. To jednak nie znaczy, że wszystko w Chinach mi się podoba.
Na przykład?
Na przykład trudno mi zaakceptować zachowanie się przy stole. W Chinach dominuje tendencja do jedzenia głośnego i niekoniecznie higienicznego, co z punktu widzenia Europejczyka wydaje się nieapetyczne. Gdy jem kurczaka, nie jestem w stanie się przemóc, aby splunąć obgryzionymi kośćmi na ziemię, tak jak robi to wielu Chińczyków nie tylko w domowym zaciszu, ale też w restauracjach, na oczach innych ludzi. Przyznam, że na początku spędzało mi to sen z powiek, bo na widok takiego zachowania traciłam apetyt. Z czasem zrozumiałam jednak, że jest to element tamtejszej kultury, którego nie zmienię, mogę jedynie zaakceptować.
Zauważa Pani jeszcze inne różnice?
Obcokrajowcom skutecznie mogą utrudnić życie także stosunki międzyludzkie. W Chinach każdy zajmuje określone miejsce w hierarchii. Z tego powodu Chińczyk zanim zaprosi kogoś na kawę, najpierw sprawdzi, czy ta osoba ma odpowiedni status społeczny i czy, na przykład, kontakt z nią będzie mu się opłacał.
W jaki sposób Chińczycy odnoszą się do Pani jako kobiety pochodzącej z innej kultury?
Zwykle są zdziwieni, że dobrze mówię po chińsku i że wybrałam ich kraj na miejsce do życia. W Chinach wciąż jest bowiem żywy mit bogatego Zachodu, w którym warto mieszkać. Polska również jest jego częścią, co było dla mnie dużym szokiem.
Chińczycy bywają także zaskoczeni, że ich rodak zdecydował się ze mną ożenić. Przyznają, że choć bardzo mu zazdroszczą, sami raczej nie odważyliby się na ten krok.
Małżeństwa mieszane są zatem w Chinach rzadkością?
Zdarzają się coraz częściej. Zwykle w takim związku to mężczyzna jest jednak obcokrajowcem.
Pani nie tylko poślubiła Chińczyka, ale doczekała się potomstwa. Jak to jest być mamą w Chinach?
Pod niektórymi względami to fantastyczne doświadczenie, ponieważ opieka nad dzieckiem, zwłaszcza na wczesnym etapie jego życia, jest bardzo czuła i cierpliwa. Na dzieci się zwykle nie krzyczy i ich nie bije. Co nie znaczy, że nie występują negatywne aspekty wychowania. W Chinach w zasadzie nie ma miejsca, gdzie można by się pobawić z dzieckiem za darmo. Istnieją jedynie płatne place zabaw w centrach handlowych, ale te zwykle są zatłoczone. Problemem jest także mniejszy asortyment zdrowych produktów. Ja, chcąc podać mojemu dziecku jogurt bez cukru, muszę przygotować go sama, bo w żadnym sklepie w Kunmingu nie da się go kupić.
Wychowanie w Chinach często porównuje się do wojskowej musztry.
Niedawno stała się popularna autorka, która pisała o matkach-tygrysicach, dążących do celu w zajadły i wytrwały sposób. Jeżeli postanowią, że ich dziecko zostanie pianistą, to rozpoczynają jego edukację w wieku trzech lat i dbają o to, aby osiągnęło zamierzony sukces. Takich matek, na całe nieszczęście, jest w Chinach bardzo dużo. Mam do nich niezbyt serdeczny stosunek…
Kilka lat temu przestała obowiązywać w Chinach polityka jednego dziecka. Czy w związku z tym obserwuje się w kraju boom demograficzny?
Na początku tak się wydawało, bo pojawiło się wiele kobiet w ciąży. Ta tendencja okazała się jednak krótkotrwała. Obecnie Chińczycy boją się dużych rodzin, bo utrzymanie dziecka w Chinach jest bardzo drogie. Chcąc wysłać dziecko do szkół na wysokim poziomie i zapewnić mu pewny start w przyszłość po studiach, trzeba się liczyć ze sporymi wydatkami.
Chińczycy przywiązują dużą wagę do dobrej edukacji swoich dzieci?
Myślę, że trzeba by się najpierw zastanowić, co oznacza dobra edukacja. Zwykle, mówiąc w ten sposób, mamy na myśli edukację wyższą. W Chinach jej poziom to kwestia dyskusyjna. Mówię to jako osoba, która zna kilka chińskich uniwersytetów i wie, kto tam naucza i kto poszedł tam na studia. Presja na wykształcenie jest duża, bo ono zapewnia w przyszłości życie na dobrym poziomie. Niewiele osób jednak na to stać. Społeczeństwo chińskie jest w 70% rolnicze, a niemal niemożliwe jest być rolnikiem w Chinach i mieć pieniądze na to, aby posłać dzieci do dobrych szkół.
Pani przygoda w Chinach trwa już ponad 10 lat. Myśli Pani, że zakorzeniła się tam na stałe?
Nie jestem w stanie odpowiedzieć na to pytanie. Dwadzieścia lat temu zarzekałam się, że nigdy nie wyjadę z Polski. Jeśli teraz powiedziałabym to samo na temat Chin, mogłabym zostać potraktowana niepoważnie. Kocham Chiny, choć nie miłością absolutną. Mam w nich męża, z którym wspólnie wychowuję córkę.Tam jest teraz mój dom. Świat się jednak zmienia, warunki się zmieniają. Trudno powiedzieć, co wydarzy się w przyszłości.