Hanna Banaś jest autorką bloga O Matko Wariatko!, mamą synka zwanego Żabkiem oraz córci Żabci. O swoich rodzicielskich zmaganiach, potknięciach, depresji poporodowej, ciąży i codziennym życiu od 2013 roku opowiada na blogu “podyktowanym miłością”. Żartobliwie określa swoją rzeczywistość jako tę „o krok od szaleństwa”, ale nie ma wątpliwości, że nie zamieniłaby jej na żadną inną.
Moje matczyne wpadki zaczęły się już w szpitalu, po narodzinach pierwszego dziecka – syna, co w tej historii trzeba podkreślić. Zacznę od tego, że naprawdę musiało minąć sporo czasu po porodzie, zanim dotarło do mnie, że to faktycznie moje dziecko. W końcu jednak jakoś zorientowałam się nawet, że chyba trzeba je przewinąć, no i to przecież moje zadanie… Zwłoka poskutkowała tym, że podczas pierwszego przewijania dziecko praktycznie było całe w smółce, której pozbycie się graniczyło w tym czasie z cudem. Poza tym niestety nikt – ani w szkole rodzenia, ani w szpitalu, nie poinformował mnie, matki syna, jak należy prawidłowo przewijać chłopca, aby nie kończyło się to katastrofą. Założyłam zatem pieluszkę, nie zastanawiając się zupełnie nad tym, czy wiadoma część ciała syna „dobrze leży”. Krótko mówiąc – jak ułożyła, tak leżała.
Efekty były do przewidzenia – wszystkie ubranka synek moczył w błyskawicznym tempie. Do tego stopnia, że zaczęłam się obawiać, czy mam wystarczającą ilość ubranek! Mąż ze szpitala wywoził siaty mokrych ciuszków i przywoził torby wypranych. Pralka i suszarka chodziły na najwyższych obrotach. Pamiętam, że pomyślałam sobie wtedy, że po pierwsze – trochę inaczej to macierzyństwo sobie wyobrażałam, a po drugie – że zaraz trzeba będzie kupić drugą pralkę.
Taki stan rzeczy utrzymywał się jeszcze przez tydzień po wyjściu ze szpitala. Przy każdym przewijaniu skrupulatnie sprawdzałam, czy wszystkie skrzydełka pieluszki są dobrze wywinięte, czy jest ona dobrze zapięta i wierzyć mi się nie chciało, że mogę robić coś źle. Kupiłam więcej ubrań, a potem całymi dniami prałam i prasowałam, zastanawiając się, dlaczego nikt mnie nie uprzedził, że tak wygląda życie z noworodkiem. Po wspomnianym tygodniu pojechaliśmy na wizytę kontrolną do pediatry. Pani doktor najpierw rozebrała synka, zbadała go, a przy zakładaniu pieluszki powiedziała jedno, wszystko wyjaśniające zdanie: „No i siusiak w dół”. Zamarłam. Nieprzytomnymi od nieprzespanych nocy i wiecznym praniu oczami spojrzałam z niedowierzaniem na panią doktor i powtórzyłam pytająco: „siusiak w dół?”. Pani doktor, ewidentnie skonsternowana, zapytała: „Nikt pani o tym nie powiedział?”. Zaprzeczyłam, wciąż w wielkim szoku, więc dodała jeszcze: „oooooj, to chyba pani dużo pierze…”.
Jak można się domyślić, moje problemy skończyły się tuż po tej wizycie lekarskiej i nawet nie chcę myśleć, co by było, gdyby tamtego dnia pani doktor przewinęła mojego syna w milczeniu. Od tej pory, gdy mamy spodziewające się syna proszą mnie o jakiekolwiek porady, zaczynam od tej najważniejszej: „Siusiak w dół!”