Ta rodzina wychodzi dobrze nie tylko na zdjęciach. Jeszcze 3 lata temu wiedli zwyczajne życie. On pracował jako architekt, a ona nauczała języka angielskiego. Gdyby nie urlop macierzyński i wielka chęć Ani, żeby założyć bloga, być może nic by się nie zmieniło. Dzisiaj, mogą się pochwalić, że ich kreatywność została lawinowo doceniona na całym świecie. Poznajcie Annę i Michała – blogerów, fotografów, rodziców i wielkich szczęśliwców.
Justyna Michalkiewicz-Waloszek: Zacznijmy od początku. Dlaczego założyliście blog?
Ania: Założyłam go w 2014 roku. Akurat byłam na urlopie macierzyńskim. Mój syn miał wówczas rok, a mi czegoś bardzo brakowało. Miałam wolne i chciałam zrobić coś kreatywnego. Blog był jednym z pomysłów, jakie krążyły mi wówczas po głowie. Szczerze, nie myślałam o aspektach finansowych. Chciałam się rozwijać i doskonalić warsztat. Zarówno z pisania, jak i fotografii.
Michale, od razu zaakceptowałeś pomysł Ani?
Michał: Nie do końca. Miałem pewne wątpliwości. Przez pół roku rozmawialiśmy, zastanawialiśmy się nad kształtem i formą bloga. Ostatecznie, bardzo spodobał mi się pomysł, żeby połączyć go z moją fotografią.
Macie ponad 4 tysiące fanów na Facebooku, a liczba ta wciąż rośnie. Popularni staliście się natomiast nie z powodu bloga, ale oryginalnej sesji zdjęciowej, którą na nim zamieściliście.
Ania: Tak, zazwyczaj na bloga wrzucaliśmy klasyczne zdjęcia lifestylowe. Tym razem, wpadliśmy z Michałem na pomysł, żeby zrobić sesję nieco bardziej kreatywną. Nazwaliśmy ją potocznie „sesją latającą”. Polegała na tym, że Michał z naszą córką leżeli wygodnie na łóżku, a efekt był taki, jakby lewitowali. Wrzuciliśmy te zdjęcia na bloga, nie mając większych oczekiwań i stało się.
Zaczęli do Was pisać nie tylko przedstawiciele polskich mediów, ale również tych zagranicznych.
Ania: Tak, byliśmy m.in. w Dzień Dobry TVN, udzielaliśmy wywiadu dla Cosmopolitan oraz The Independent. Daily Mail był zainteresowany publikacją naszych zdjęć, podobnie jak Huffington Post. Dzwonili i pisali z całego świata.
Michał: Wrzucając te zdjęcia na blog, nie zakładaliśmy tak szybkiego rozprzestrzeniania wirusowego. Chcieliśmy po prostu zrobić coś ciekawego, bez większej presji.
Nie poczuliście się przytłoczeni tak dużym zainteresowaniem?
Michał: Trochę tak. Na początku nie dowierzaliśmy. Nie wiedzieliśmy, że napisali do nas z Huffington Post, ponieważ akurat nie odbieraliśmy maili przez tydzień. Kiedy w końcu zajrzeliśmy na naszą skrzynkę i zobaczyliśmy nadawcę, pomyśleliśmy, że ktoś robi sobie z nas żarty. Mieliśmy do tego maila wielki dystans. Przeanalizowaliśmy wszystko dokładnie, słowo po słowie.
Ania: Przez kilka lat mieszkaliśmy w Londynie, dzięki czemu mamy wielu znajomych na całym świecie. Kiedy zamieściłam zdjęcie z latającej sesji na moim prywatnym koncie na Facebooku, napisał do mnie znajomy z Brazylii. Pisał, że dopiero teraz zorientował się, że na zdjęciu znajduje się moja rodzina, chociaż fotografia jest szalenie popularna w jego kraju. Nasze zdjęcia rozeszły się po całym świecie, chociaż nie zawsze mieliśmy nad tym kontrolę.
Post z latającą sesją zdjęciową zatytułowaliście „Koniec Matki Polki”. Aniu, rozumiem, że nie czujesz się matką polką?
Ania: Szczerze, ja nawet nie wiem kim jest ta matka polka. Każdy ma swoja definicje. Jeżeli uznamy, ze matka polka jest poświęcona wyłącznie swoim dzieciom to zdecydowanie nią nie jestem. Jeżeli jednak matka polka to osoba, która kocha swoje dzieci najbardziej na świecie, ale ma również czas na swoje pasje to jestem dumną matką polką. Gdy rodzi się dziecko, to jest moment, w którym możemy poświęcić się w 100 procentach. Później, gdy dziecko dorasta trzeba pamiętać również o sobie. Dziecko musi wiedzieć, że mama się realizuje i jednocześnie kocha swoje dzieci.
Urlop macierzyński to czas, w którym powstaje wiele kobiecych biznesów. Mamy są wówczas nad wyraz kreatywne. Ty swój czas wykorzystałaś bardzo dobrze. Jak, mimo wielu obowiązków, wykrzesać z siebie siłę na biznesowe działania?
Michał:Chęć ucieczki od obowiązków domowych jest najlepszym motorem do działania (śmiech).
Ania:Pierwsze chwile z noworodkiem to ciężki okres. Nieprzespane noce, nowe doświadczenia, karmienie, kolki. Gdybym siedziała tylko w tym, mogłabym szybko zwariować. Szybko wykrzesałam z siebie siłę i dałam ujście mojej kreatywności. Dzieci są bardzo ważne, ale warto się rozwijać. Zakładając blog nie przypuszczałam, że stanie się moją pracą. Gdyby nie on, pewnie wróciłabym do regularnej pracy sprzed porodu, a to oznaczałoby niewiele wspólnych chwil z moim dzieckiem. Cieszę się, że życie podsunęło mi rozwiązanie. Własna firma to bardzo ciężka praca, czasami nawet 24 godziny na dobę, ale ostatecznie – zawsze można zrobić sobie dzień wolnego, gdy nadejdzie taka potrzeba. Dla siebie lub dla dziecka.
Michale, z wykształcenia jesteś architektem. Ty Aniu skończyłaś socjologię, pedagogikę oraz filologię angielską. Skąd więc wzięła się fotografia?
Ania: Od Michała. Ja zainteresowałam się fotografią dopiero wtedy, gdy go poznałam.
Michał: Ja fotografowałem, od kiedy pamiętam. Pierwsze zdjęcia robiłem aparatem na kliszę. Nigdy nie traktowałem fotografii, jako potencjalnego źródła zarobku. To było moje hobby. Jako kierunek studiów wybrałem architekturę, ponieważ wydawała mi się bardziej stabilna. Kiedy Ania założyła blog, z wielką przyjemnością wróciłem do hobbystycznej fotografii.
Rozumiem, że przed latającą sesją nie robiliście zdjęć komercyjnie?
Michał: Nie, gdy powstał blog musiałem odświeżyć wiedzę fotograficzną. Miałem ogromną przyjemność z tego, że zdjęcia nie trafiają do szuflady, ale mają swoje grono odbiorców. To był dla mnie fajny sposób weryfikacji, feedback od strony czytelników.
Jesteście idealnym przykładem, że blog może otworzyć drzwi na zupełnie inną ścieżkę zawodową.
Michał: Blog zmienił całe nasze życie. Zanim go założyliśmy, ja pracowałem jako architekt, natomiast Ania uczyła języka angielskiego w szkole. Decyzję o porzuceniu dotychczasowych zawodów podjęliśmy stosunkowo niedawno. Założyliśmy agencję kreatywną LOLOVE STUDIO, zajmującą się reklamami z branży dziecięcej.
Żyjecie i pracujecie razem. Wspólnie spędzacie niemal 24 godziny na dobę. Jak to jest?
Michał: Nie jest łatwo (śmiech).
Ania: Na początku było bardo ciężko. Nie mieliśmy studia, do którego moglibyśmy wychodzić, jak do pracy. To nie było dobre, bo granica między życiem prywatnym, a zawodowym zaczęła robić się niezwykle cienka. Teraz udało nam się wyrobić pewien schemat, który trzyma nas w ryzach. Wstajemy rano, jemy wspólne śniadanie, odwozimy dzieci do przedszkola, jedziemy do studia. W studio dzieją się wszystkie sprawy zawodowe, a gdy z niego wychodzimy – znowu jesteśmy rodziną. Bardzo często pracujemy w weekendy, więc ciężko nam znaleźć czas tylko we dwoje, ale dajemy radę. Mamy też wspaniałych rodziców, którzy bardzo pomagają nam z dziećmi. Jeszcze niedawno, kiedy wychodziliśmy na spacer lubiliśmy brać ze sobą aparat fotograficzny. Dzisiaj, coraz rzadziej zabieramy go ze sobą, mając czas wolny. Nie oznacza to bynajmniej, że zaniechamy działalności na blogu.
Właśnie, wróćmy do bloga. Do tej pory dzieliliście się różnymi osobistymi sytuacjami z waszego życia. Pokazywaliście tzw. outfit dnia albo rodzinne śniadanie. Nie czuliście czasami, że pokazujecie zbyt wiele?
Michał: Zakładając blog postawiliśmy sobie cel, że nie będziemy pokazywać wszystkich emocji życia codziennego. Pokazujemy wyłącznie zdjęcia pozytywne, z których nie można wyczytać historii naszego życia. Nigdy nie zdarzyło nam się na przykład wstawić zdjęcia z rana, prosto po wstaniu z łóżka. Żadne ze zdjęć zamieszczonych na blogu nie jest dla nas wstydliwe. Nie będą się ich wstydzić również nasze dzieci. Nie przekraczaliśmy i nie przekraczamy granic.
Ania: Ja nigdy nie chciałam dzielić się swoim życiem. Blog był bardziej pokazaniem pozytywnego kawałka mojego świata.
Michał: Wielu ludzi dziwi się, że prowadzimy blog i nie martwimy się o swoją prywatność, ale często jest to hipokryzja. Przecież dzisiaj, prawie każdy z nas ma prywatne konto na Facebooku. Niektórzy wrzucają tam bardzo intymne zdjęcia, które może zobaczyć każdy. Myślę, że jest to jeszcze większy ekshibicjonizm niż to, co my robimy na blogu.
A jaka jest historia waszej nazwy? Zarówno tej pierwszej, jak i drugiej?
Ania: Nasza najnowsza nazwa nie ma historii (śmiech). Ta pierwsza natomiast powstała, kiedy czytałam synkowi „Rzepkę” Juliana Tuwima. Nazwa przyszła do mnie bez większych rozważań – „Ktoś na przyczepkę”. Nie spodziewaliśmy się, że staniemy się widoczni na całym świecie. Musieliśmy więc szybko zmienić nazwę na taką, która będzie łatwiejsza w odbiorze dla obcokrajowców. Love to takie ładne słowo. Niestety bardzo często eksploatowane. Dodaliśmy więc „lo” do „love” i tak powstało „Lolove”.
Zanim opublikowaliście latającą sesję, czy blog przyniósł wam jakieś współprace komercyjne?
Michał: Raczej nie bezpośrednio, ale pojawiło się kilka projektów pośrednio związanych z blogiem. Kiedyś, ktoś zobaczył, że robimy fajne zdjęcia i dostaliśmy propozycję, aby zrobić kampanię dla francuskiego Carrefoura.
Ania: Teraz tych współprac jest znacznie więcej. Prowadzimy kampanie dziecięce w całej Europie.
Jak już wcześniej wspomnieliście, wasz blog przechodzi transformację. Czego możemy się spodziewać?
Ania: Nadal będziemy go prowadzić. Prawdopodobnie nie znajdziecie na nim osobistych wpisów, pokazujących nasze życie prywatne. Chcemy natomiast uruchomić cykl, promujący różne miejsca w Trójmieście. Z doświadczenia wiemy, że takie artykuły cieszyły się największym powodzeniem.
Jak wygląda praca z dziećmi, zarówno przy blogu, jak i na sesjach komercyjnych? Dobrze się bawią?
Ania: Nigdy nie zmuszaliśmy dzieci do zdjęć. Nasze nie bardzo lubią pozować, więc staraliśmy się uchwycić je w ruchu, w naturalnych sytuacjach.
Michał: Zawsze szukamy tematów, które mogą być dla nich atrakcyjne. Robiliśmy na przykład ranking trójmiejskich placów zabaw. Wiadomo, kto testował (śmiech).
Fotografia dziecięca to nie lada wyzwanie. Trzeba być nie tylko dobrym fotografem, ale również psychologiem i pedagogiem.
Michał: To podstawa, ponieważ każde dziecko ma inny charakter, inną osobowość. Dzieci różnie reagują na sesjach. Spokój i odpowiednie podejście to podstawa.
Ania: Gdy dziecko nie ma ochoty na zdjęcia, nie można go po prostu zmusić. Trzeba zrobić to podstępem (śmiech). Mamy swoje magiczne sztuczki, żeby dzieci chciały pozować.
Wygląda na to, że wasze życie jest doskonale skomponowaną układanką. Każdy element, pozornie nieistotny, doprowadził was do miejsca, w którym jesteście teraz.
Ania: Dokładnie tak to widzę. Jeszcze kilka lat temu znajdowałam się w takim momencie w moim życiu, że nie wiedziałam, w którą stronę powinnam pójść. Dzisiaj, układanka jest już prawie kompletna. Niewielu puzzli w niej brakuje.
Jakich puzzli wciąż szukacie?
W przyszłym roku dołączy do nas najważniejszy brakujący element. Nasze dzieci będą miały rodzeństwo.
Michał: Poza tym jednym puzzlem, nie ma większych oczekiwań. Jesteśmy na dobrej drodze i chciałbym, żeby układało się tak, jak teraz.
Ania: Ja też nie mam oczekiwań. Biorę garściami to, co daje mi życie.