Moje dziecko było za szczupłe na nasze siatki centylowe i dostało hipoalergiczną mieszankę. Doradzono nam, że taka będzie lepsza, bo dla bezpieczeństwa i na wszelki wypadek. Pana z apteki, który odradził zakup hipoalergicznej bo droższa, a prawdziwych alergii jest mało, uznaliśmy za ekscentryka. Złożyło nam się, że mieliśmy trudny miesiąc i na tę wymyślną mieszankę wydaliśmy ostatnie pieniądze. Co tam, warto – pomyśleliśmy. Dziecko wypiło dwa łyki, wypluło, rozbeczało się. Podejście drugie, choć bardziej skuteczne, skończyło się ulewaniem i pierwszą kolką (ach, te antykolkowe butelki…). Podejście trzecie zwieńczyła biegunka. Nie było warto. Nawet jeśli którakolwiek z tych rzeczy to tylko nieszczęśliwy zbieg okoliczności.
Zalecono mi zmianę diety. Zero mleka, zero potraw wzdymających, z przypraw tylko pieprz i sól. Bez cytrusów. Bez słodyczy. Bez słonych przekąsek. Żeby kolki nie było. Ani biegunki. Ewentualnie można spróbować mieszanki marki XYZ, bo jest refundowana i w miarę dobra na alergie. Ale i tak wszystkie brzuszkowe dolegliwości malucha to wina mojego pokarmu i mojej egoistycznej, bogatej diety.
Jadłam chleb z margaryną i kurczaka. I rosół. Myślałam, że wykituję.
Odstawiłam mieszankę hipoalergiczną. Całkowicie. Tylko pierś, ryzyk fizyk.
Dwa tygodnie – cud. Dziecko tyje tyle samo co z dodatkiem mieszanki (ale głodzone bo chude). Nie ma biegunek, nie ulewa. Kolki ma rzadko. U lekarza nie przyznałam się, że nie dokarmiam.
Pojawił się śluz w kupce. Na kontrolnej wizycie o tym wspomnieliśmy i zalecono obserwację. Był znowu śluz, a więc pewnie alergia. Od nowa mieszankę, tę samą. Hipoalergiczną.
Kolka. Biegunka. Ulewanie. Ulewanie. Kolka. Wymioty. Odstawiłam mieszankę.
Dziecko zaczęło szaleć przy piersi i nie opróżniało jej do końca. Naszego lekarza nie było, poszliśmy do neonatologa z polecenia.
„Nie zjada z piersi? To dać mieszankę, ale zwykłą”.
Nie dałam, w domu awantura. Mąż wściekły, matka i teściowa ryczą. Że dziecko głodne. Tydzień z nerwów przepłakałam, dziecko mało przybrało, wyrok: mieszanka.
Poszłam, kupiłam, zjadł, ulał. Drugie podejście – to samo. I tak w kółko. Odstawiłam, przyznałam się lekarzowi, dać mieszankę przeciw ulewaniu. I preparat tej samej marki, do zagęszczania.
Nie dałam. Mały się pochorował. Był inny lekarz, zbadał, wystawił recepty, kazał zmienić mieszankę na taką dla wrażliwych brzuszków.
I podałam. Kilka razy naprawdę, kilka razy nakłamałam, że dałam, a nie dałam. Odciągałam mleko na potęgę i zapełniałam nim półkę w lodówce. Nie wiedziałam, czemu lekarze każą karmić mieszanką, kiedy mojego mleka jest tyle, że zawsze w lodówce jest jakaś butelka. W końcu odpuściłam, mały skończył 4 miesiące i dostał kleik. I stał się cud. Moje dziecko tyło, było zadowolone, dzień czy dwa bez kleiku przeżywało bez stresu i płaczu, kleik jadło ze smakiem, nie ulewało, nie miało kolki ani nie robiło dziwnych, odbiegających od normy kupek. Koszmar się skończył.
Nie chcę wyciągać zbyt daleko idących wniosków z tej historii. Nie dopiszę jej morału, chociaż mnie kusi. Popełniłam wiele błędów w karmieniu. O większości zresztą przeczytacie w tym lub w innych artykułach. Nic nie poszło zgodnie z moim planem, ale skończyło się dobrze. Chociaż wydaje mi się, że tym razem więcej miałam szczęścia niż rozumu…