Together Magazyn » Aktualności » Nasze miejsca spotkań

Nasze miejsca spotkań

Kiedy kobieta zostaje mamą, rodzi się jakby na nowo wraz ze swoim dzieckiem. Zaczyna zupełnie nowe wcielenie, zgoła inne od poprzedniego. Zmienia się w jej życiu osobistym wiele, a w towarzyskim – wszystko. Rzec by można, że pojęcie matczynego życia towarzyskiego przechodzi w niebyt. Bardzo płynnie i na ogół kulturalnie zostaje wyeliminowana z grona koleżanek, jeszcze nie matek, na rzecz posiadania towarzyszek niedoli, na forach i internetowych grupach dla „świeżych mam”. Przez pewien czas funkcjonuje w takim zawieszeniu, nawet go nie dostrzegając. Bycie mamą noworodka skutecznie przyćmiewa bowiem resztę otaczającej nas rzeczywistości.

Nadchodzi jednak w życiu taki czas, kiedy to potomek z pełzającej małej gąsienicy, pretenduje do tytułu Homo sapiens. Przy tym posiada baterie energii, które ładują się kilkukrotnie w ciągu dnia – podczas drzemek. Dziecku przestaje wystarczać towarzystwo mamy oraz metraż i design choćby najpiękniejszego domu. Mamie zaś zaczyna brakować tlenu. W ten oto sposób trafiają, zupełnie naturalną koleją rzeczy, na osiedlowy plac zabaw. Najczęściej ten najbliższy. I tu się nagle okazuje, że istnieje jednak coś takiego, jak macierzyńskie życie towarzyskie. Takie życie po życiu, drugie wcielenie. W okresie od maja do września to właśnie place zabaw stają się miejscami spotkań towarzyskich wszystkich okolicznych mam. Skupiają one (te place) kobiety w podobnej do naszej sytuacji życiowej, a życie towarzyskie kwitnie tam wraz z wiosną. To daje nadzieję na tyle, że się można nawet zachwycić i poczuć się jak za starych dobrych czasów. Co prawda, balujemy w godzinach ustalanych odgórnie przez rytm dnia naszego potomka, kuse spódniczki i szpilki zamieniamy na szorty i trampki, dzikie pląsy – na szaleńczy sprint za dzieckiem, a drinki z palemką lub bez – na hektolitry wody mineralnej niegazowanej. Ale nie wyróżniamy się z tłumu. Wszystkie mamy jednakowy make-up-no make-up, opaleniznę rodem ze studenckiego zbierania szparagów i ten sam niski poziom kofeiny. Dzielimy jednakową niedolę i dolę. Te spotkania robią nam dobrze. Okazuje się czasem, że ktoś ma równie zły dzień jak my, a niekiedy nawet cudzy dzień jest na tyle gorszy od naszego, że nasz okazuje się całkiem dobry i ogólnie świętem grzecznego dziecka. Może niekoniecznie wiemy, jak mamy wzajemnie na imię, ale ile lat mają nasze dzieci, jakie choroby już przeszły i co dzisiaj na obiad – to wiemy na pewno. Rodzą się na tych placach zabaw przyjaźnie trwałe, takie nawet z wymianą numerów telefonów, więc naprawdę jest to ratunek. Lato jest wtedy znośne nawet podczas buntu dwulatka. Po pewnym czasie placowe mamy łączą się w pary, potem – w podgrupy i grupy. Na przełomie lipca i sierpnia tworzymy już konkretne zbiory, o ustalonych porach. W plecaku każda ma tyle wody i przekąsek, by wystarczyło dla reszty dzieci, a nawet i kubek termiczny dla innej mamy. Słychać radosny świergot i szczebiot plotkujących mam, co wprawniejsze ucho mogłoby wychwycić w ciągu dnia kilkanaście przepisów na domowy, pyszny obiad. Nie dyskutujemy o sytuacji politycznej, o giełdzie ani o religii. Raczej o pleśniawkach, kupach, ospie i BLW. Ale nas to odpręża i daje namiastkę życia towarzyskiego.

Zdecydowane pogorszenie nastrojów, wyciszenie szczebiotu można dostrzec z początkiem września. Robi się chłodniej, dzieci zaczynają chorować, idą do placówek, do których akurat dojrzały, kończą się urlopy – zwykłe i macierzyńskie. Towarzyskie życie na placu zabaw zaczyna zamierać. Na wszystkie mamy „domowe” wizja kilku długich miesięcy bez placu zabaw rzuca się cieniem na dotąd wyśmienite samopoczucie. Raz, że chyba trzeba być wykształconym animatorem o cierpliwości jogina, by zapewnić dzieciom w domu tyle rozrywek i spalaczy energii, ile potrzebują, dwa – już nam się wydawało, że należymy do społeczeństwa, do jakiegoś towarzystwa, a tu dalej posucha. I nastaje bieda towarzyska. Oczywiście są miejsca w mieście szczególnie przyjazne mamom. Można tam pójść, spotkać się, puścić inwentarz luzem i spotkać się z mamami. Ale to wyższa szkoła jazdy, znacznie trudniejsza od wymarszu na osiedlowy placyk zabaw. Robi się tęskno i przykro. Tracimy kontakt z językiem dorosłych, kiermasz doświadczeń i licytacje, co kto i od kiedy umie. Wydaje się już, że zima będzie długa i nudna, a posucha towarzyska da nam się we znaki. A jednak nie na długo. Do pierwszego przeziębienia potomstwa. Chore dzieci prowadzimy bowiem do przychodni, do najlepszego lekarza w godzinie szczytu i tam się okazuje, że otóż… To jest miejsce, w które przeniosło się towarzyskie życie matek z naszego placyku zabaw! Siedzimy sobie w tych kolejkach, niestraszna nam 40-minutowa obsuwa, nikt się nie piekli, że zapisany był na konkretną godzinę. Dzieci bawią się razem, pośród oparów gorączki, mżawki kataru i w odgłosach kaszlu. Mamy dzielą się codziennością, wszystkim tym, na czym stanęły opowieści jeszcze na placyku – wiadomo: trzeba nadrobić. Kolejny raz, wśród łączącej nas niedoli, odnajdujemy radość. Świat od razu staje się lepszy, nawet jeśli wracamy do domu z receptą na antybiotyk, to przecież nie my jedne. Nie tylko my czuwamy nocą przy łóżkach dzieci w gorączce, nie my jedne odciągamy gile aspiratorem podłączanym do odkurzacza. Jak okiem sięgnąć pośród nocy, są takie okna na osiedlu, gdzie właśnie tli się światło smartfona mamy czuwającej nad chorym dzieckiem. To nasza koleżanka, towarzyszka, mama z placu zabaw. Takich punktów zboru jest niewiele. Jeszcze ze 30 lat temu nasze mamy miały więcej opcji. Działały w kołach gospodyń wiejskich, należały do partii, ostatecznie – stały kilka dni w kolejkach po jakieś dobra dla dziecka. Tam się socjalizowały, tam kwitło ich życie towarzyskie. Teraz kolejka jest tylko czasem pod Lidlem, gdy rzucają torebki Wittchena. A stoi w niej naprawdę niewiele noworodkowych mam…

Iwona Kosińska

Oceń