Podróżowaliśmy od zawsze. Na początku samodzielnie i tylko po Europie, potem już razem nieco dalej, do krajów Ameryki Południowej, Australii i Nowej Zelandii. Bardzo chcieliśmy, żeby dziecko, które od lat było naszym marzeniem, nie zmieniło naszych przyzwyczajeń i nie ostudziło zapału do odkrywania świata.
Stało się – na świat przyszła nasza upragniona córa Gabi. Wbrew oczekiwaniom wszystkich, daliśmy sobie czas na wzajemnie poznanie się i w pierwszą podróż wyjechaliśmy dopiero, gdy Gabi skończyła siedem miesięcy. Zaczęliśmy spokojnie, bo czymże jest europejska, cywilizowana Malta w porównaniu z wenezuelską dżunglą? Poszło gładko. Gabi okazała się stworzona do podróżowania. Zawsze wesoła, wiecznie uśmiechnięta, niestrudzona w zdobywaniu szlaków na plecach taty lub mamy, ciesząca się z ciągłej obecności szczęśliwych rodziców.
Zachęceni pierwszym sukcesem podróżowania we trójkę, postanowiliśmy pójść o krok dalej. Jako cel naszej kolejnej wyprawy wybraliśmy Stany Zjednoczone, a dokładnie ich zachodnią część z największymi i najsłynniejszymi parkami narodowymi. Nie obyło się bez szeregu wątpliwości, głównie ze strony dziadków. Przyznam, że sama miałam pewne obawy, czy miesięczna podróż z półtorarocznym dzieckiem może się udać. Postanowiliśmy zaryzykować, choć w sumie trudno tu mówić o ryzyku, biorąc pod uwagę fakt, iż podróż przygotowana była w najdrobniejszym szczególe. Bo właśnie przygotowanie to klucz do sukcesu i udanej podróży z dzieckiem. Wyprawę do USA zaczęliśmy planować tuż po powrocie z Malty, czyli osiem miesięcy przed planowanym wylotem. Pozwoliło nam to dobrze rozplanować noclegi na trasie, zastanowić się, w jakim czasie pokonywać będziemy kolejne odcinki trasy, wynająć wygodne auto, które miało stać się naszym domem na cały czerwiec czy wreszcie kupić wszelkie niezbędne rzeczy, takie jak m.in. oddychającą odzież dla Gabi, górskie nosidło czy wygodny wózek spacerowy – lekki, składany, z amortyzowanymi kółkami i z materiału odpornego na promieniowanie UV.
Nadszedł dzień wylotu. Wczesna pobudka, kilka godzin snu i zabawy podczas długiego lotu za ocean i wylądowaliśmy w Los Angeles. Już pierwsze chwile na lotnisku utwierdziły nas w przekonaniu, że USA to kraj idealny dla małych dzieci. Specjalnie traktowanie rodzin z dziećmi jest tam na porządku dziennym. Osobne kolejki do odprawy, przystosowane toalety, restauracje, w których oprócz menu podają kredki i kolorowanki dla dzieci oraz pojawiający się wszędzie uśmiech na nasz widok, choć tak naprawdę to pewnie na widok naszej uroczo zawadiackiej Gabi.
Los Angeles, Big Sur, Sequoia NP, Death Valley, Red Rock Canyon NP i Las Vegas. Tak minął nam pierwszy tydzień. Los Angeles jest pełne wrażeń, a parki to siła spokoju i niezliczone ścieżki, w tym takie przystosowane dla wózków. Dolina Śmierci, w której dzielnie znieśliśmy 46 stopniowy upał dzięki filtrom UV, odzieży ochronnej i niezastąpionej wodzie źródlanej rozpylanej jako mgiełka i chłodzącej nas i wnętrze samochodu (unikamy klimatyzacji, jeśli możemy). W Las Vegas, wbrew pozorom, udało nam się uśpić Gabi i pójść na wieczorny spacer. Nawet tętniące życiem ulice miasta nie zdołały jej obudzić, a my w spokoju mogliśmy oddać się przyjemności oglądania i podziwiania fatamorgany na samym środku pustyni.
Drugi tydzień spędziliśmy pod znakiem kanionów. Zion NP zrobił ogromne wrażenie na Gabi. Nigdy nie zapomnę zielonej łąki w cieniu ogromnych drzew, po której Gabi biegała boso. A także przygody ze smoczkiem, który wypadł Gabi z ust na szlaku i spadł w przepaść.
Dalej Bryce Canyon, krótka wizyta w Antelope Canyon, do którego nie można wnosić nosidła, więc Gabi zasnęła mi na rękach i tak przeszłam z nią ten wspaniały kanion Indian Navajo. Największe wrażenie, czego można się było spodziewać, zrobił na nas Wielki Kanion rzeki Kolorado. Spędziliśmy tam dwa dni. Polecamy nocleg w chatkach samej Grand Canion Village. Poza wspaniałymi widokami i skrawkiem cywilizacji, których można tam doświadczyć (co niewątpliwie jest ważne podczas podróżowania z dzieckiem), to dodatkową atrakcją jest fakt, że rano i wieczorami pod chatki podchodzą łanie, jelenie i inne zwierzęta, które robią wrażenie nie tylko na dwulatku.
W Monument Valley Gabi bawiła się z dziećmi Indian Navajo, a w Salt Lake City, wokół którego poruszaliśmy się w kolejnych dniach, z dziećmi Mormonów. Podróżowanie to wspaniała lekcja różnorodności świata i pokazanie, że inne też może być fajne.
Yellowstone i Yosemite były kolejnymi punktami na naszej mapie. Wspaniałe szlaki do wędrówek pieszych, ale i dobry transport publiczny w obrębie parku, którym można przemieszczać się z punktu do punktu, nawet z wózkiem. Na każdym kroku Gabi budziła zachwyt. W Yellowstone grupa Chinek była bardziej zainteresowana nią niż wodospadem, a w Yosemite przeszła sama cały szlak od parkingu do Yosemite Falls, czym wzbudziła podziw innych turystów.
Podróż zakończyliśmy w San Francisco. Nie ma to jak „husiu-husiu”, czyli plac zabaw wśród wieżowców downtown. I oczywiście Golden Gate – najwspanialszy z mostów, choć dla Gabi stanowił tylko pretekst do pochodzenia po murku (nieco wyższy krawężnik to już murek).
9 tysięcy km w 25 dni, 7 przejechanych stanów, 10 parków narodowych, 8 stanowych i 2 plemienne Indian Navajo, niezliczone szlaki piesze, dwie wyprawy statkiem, masa wrażeń i doświadczeń, 2,5 tysiąca zdjęć, dwóch nowych członków rodziny (spokojnie, mam na myśli lalkę i królika), 3 zjedzone hamburgery i 2 donuty, tak przedstawia się nasza wyprawa w liczbach!
Co do Gabi i jej zachowania w podróży – no cóż, doszliśmy do wniosku, że chyba jednak powinna była dostać na imię Martyna. Po powrocie zaliczyliśmy jeszcze Alicante i Dubaj, a aktualnie czeka nas miesięczna wyprawa ze wschodu na zachód Kanady. Trzymajcie kciuki za naszą trójkę!
Tekst: Urszula Poszumska