Nasza przygoda z Ameryką Południową to siedem tygodni w drodze, sześć krajów, 17 tysięcy kilometrów, 19 nocy spędzonych w autobusach i skrajności: od najbogatszego państwa na kontynencie do najbiedniejszego, od najwyżej położonej stolicy świata do największej solniczki, czyli pustyni solnej, od słońca do mrozu i śniegu…
Była to wyprawa wymagająca, zwłaszcza dla dwuletniej Antoniny, która doświadczyła choroby wysokościowej i dzielnie pokonywała na barkach mamy kolejne kilometry (czasami zdarzało się, że na własnych nogach!). Czy warto było? Warto, bo po raz kolejny sprawdziliśmy się jako zespół i rodzina. Poznaliśmy wspaniałych ludzi, z którymi nadal utrzymujemy kontakt. Czy wrócimy? Do pewnych miejsc na pewno chcielibyśmy wrócić, do innych – niekoniecznie. Ale tak to już jest w podróżowaniu – serce nie sługa. Zostaje tam, gdzie chce.
Zima w trakcie lata
Nasza decyzja o zakupie biletu lotniczego do Santiago de Chile była, jak zawsze, spontaniczna. Bilety w cenie absolutnie atrakcyjnej były już w naszych kieszeniach, a znacznie później przyszła refleksja, że jedziemy na południowy kontynent w nasze wakacje, czyli w tamtejszą zimę. Zimno towarzyszyło nam przez większość podróży, a spotkanie z puchową kołdrą w Paragwaju było jednym z najwspanialszych momentów! W związku z tym przygotowania do drogi były skomplikowane – trzeba było zadbać o ubrania praktycznie na każdą porę roku. Jechały więc z nami kurtki, czapki, rękawiczki, ale i kostiumy kąpielowe, które użyte zostały dwa razy w warunkach termalnych, czyli w wysokich Andach, w gorących źródłach.
Odwiedziliśmy Chile, Argentynę, Paragwaj, Brazylię, Boliwię i Peru – i tu na pewno kiedyś wrócimy. W Peru nauczyliśmy się odpuszczać, a tak naprawdę – to ja się nauczyłam. Nie pędzić z wywieszonym językiem, by zobaczyć absolutnie wszystko, ale zatrzymywać się i po prostu być. Wobec powyższego wrócimy, aby doświadczyć tego, co sobie odpuściliśmy ostatnim razem.
Obcy jak turysta
Podróż do Ameryki Południowej jest wyzwaniem nie tylko pogodowym, ale i językowym (niestety, język angielski nie jest popularny i lubiany). Nie znając języka hiszpańskiego, zapłaciliśmy wielokrotnie „haracz” w postaci droższych biletów autobusowych czy wejściówek. W niektórych miejscach „gringo” silnie pokutuje w świadomości mieszkańców, zwłaszcza w Boliwii, więc nie zawsze istnieje otwartość na turystów, a dyskryminacja jest nawet widoczna w cenach biletów wstępu (różnica dla swoich, dla mieszkańców kontynentu, i dla reszty świata). Mimo wszystko doświadczanie innego punktu widzenia niż np. w Azji była dla nas ważną nauką.
Kontrabanda, czyli… kredki
Przylecieliśmy do Santiago de Chile na początku lipca. Już na lotnisku zakładaliśmy dzieciom czapki i rękawiczki, bo mimo świadomości zimna, temperatura o wczesnym poranku nas zaskoczyła. Na lotnisku przeżyliśmy też pierwszą przygodę. Otóż wyjeżdżające bagaże obwąchuje pies. Byliśmy przekonani, że poszukuje narkotyków; jak się jednak okazało, szukał produktów rolnych i pochodzenia drewnianego. Rygorystyczne przepisy fitosanitarne zakazują przywozu do Chile wszelkich artykułów spożywczych w stanie surowym (np.: owoców, warzyw, mięsa, kiełbas, serów, miodów, nasion, roślin). Bezwzględnie zaleca się wpisywanie do deklaracji sanitarnej wszelkich przewożonych przez turystę produktów pochodzenia zwierzęcego i roślinnego. Przy wjeździe do Chile bagaże są prześwietlane. W przypadku znalezienia zabronionych produktów, które nie zostały zadeklarowane, nakłada się bardzo wysokie kary, bez możliwości apelacji. Byliśmy pewni, że nas ta sytuacja nie dotyczy – w końcu niczego nie szabrowaliśmy do Chile. Niestety, pies stwierdził inaczej. Obwąchał Janka plecak i się zaczęło… szczekanie, wypakowywanie i sprawdzanie. Okazało się, że czuły nos chilijskiego strażnika wywąchał… drewniane kredki. Taki nos to skarb! Przygoda skończyła się gratulacjami dla czujności psa i przeprosinami celników.
Stolica Chile
Santiago de Chile jest położone w środkowej części kraju na przedgórzu andyjskim nad rzeką Mapocho. To największe miasto w kraju – mieszka tam trzecia część ludności państwa (ok. 5,4 mln mieszkańców). Jest położone w dolinie i otoczone przez szczyty Andów. Współcześni mieszkańcy Santiago pomstują za lokalizację miasta na jego założyciela, Pedra de Valdivia. Żartobliwie zarzucają hiszpańskiemu konkwistadorowi nieznajomość praw fizyki i procesów zachodzących w silnikach spalinowych. No cóż, 500 lat temu nikt nie zakładał tak szybkiego rozwoju motoryzacji i na pewno wtedy położenie miasta było jego atutem.
Przy Placu Broni koniecznie należy obejrzeć: barokowo-klasycystyczny Katedrę pw. Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny, Pałac Arcybiskupi, budynek Poczty Głównej, który stoi w miejscu domu założyciela miasta – konkwistadora Pedro de Valdivia, Pałac gubernatora (Palacio de la Real Audiencia), w którym mieści się Narodowe Muzeum, oraz Muzeum Sztuki Prekolumbijskiej.
Królestwo wina – i nie tylko
Santiago de Chile to królestwo ryb i owoców morza. Aby się o tym przekonać, najlepiej udać się do Mercado Central. Budynek z żelaznymi konstrukcjami wykonanymi w Anglii otwarto w 1872 roku, z okazji krajowej wystawy gospodarczej. Obecnie główne miejsce zajmują w nim dziesiątki niedrogich restauracyjek, w których królują właśnie owoce morza i ryby, ale można też spróbować empanady, curanto czy chilijskiej odmiany rosołu – cazuela. Przez cały rok dostępne są też świeże owoce. Niekwestionowanym numerem jeden w Chile jest awokado, które dodaje się nawet do hamburgerów. W kawiarni zamówimy yerba mate i spróbujemy alkoholowego pisco lub chilijskie wino Carménère. Bo nie można zapominać o tym, że Chile to królestwo wina. W pobliżu Santiago znajduje się sławna winiarnia Concha y Toro. Historia win należącej do tej znanej rodziny chilijskich winiarzy rozpoczęła się w 1718 roku. Wtedy to jeden z przodków, założyciel firmy, otrzymał od króla Hiszpanii Filipa V oficjalny tytuł Marques de Casa Concha. W 1883 roku chilijski minister finansów, Markiz Don Melchor de Concha y Toro, założył winiarnię, która miała produkować wina o francuskim charakterze i stylu. Pierwsza winnica została założona w dolinie rzeki Maipo. W Polsce można dostać wina tej wytwórni, jednak ich smak i cena zdecydowanie przemawiają za ich konsumpcją w Chile.
Kominy? Nie, to dekoracja
Aby podziwiać rozległe krajobrazy, warto się udać na Wzgórze Santa Lucia – na piechotę albo windą. To miejsce szczególne, tu bowiem w 1540 roku Pedro de Valdivia i jego 150 żołnierzy rozbili obóz, który był początkiem późniejszego miasta. Innym, lubianym przez mieszkańców i turystów wzgórzem jest Cerro San Cristobal, nazwane tak na cześć św. Krzysztofa, patrona podróżnych. Na szczyt można wejść, wjechać autem lub kolejką. Tutaj w 1987 roku był Jan Paweł II, który ze wzgórza pobłogosławił miasto. Nic dziwnego – przed stojącymi na górze roztacza się cała miejska panorama.
Po kilkudniowym pobycie w Santiago nauczyliśmy się, że to miasto pełne second handów. Są ich tutaj setki: od pospolitych, gdzie ubrania leżą w stosach na podłodze, poprzez klasyczne, aż po wybitnie luksusowe, w których używaną odzież czy buty kupujemy w dostojnych, marmurowych wnętrzach, w otoczeniu kryształowych żyrandoli. Dowiedzieliśmy się też, że kominy w Santiago służą tylko do dekoracji, bo nie ma tu systemu centralnego ogrzewania, a zimą dogrzewa się farelkami lub gazowymi piecykami. I że trzeba uważać na swoje rzeczy – w pierwszy dzień nas okradziono, a jest to, niestety, norma na ruchliwych ulicach tego miasta.
Królewska podróż autobusem
Z Santiago de Chile udaliśmy się w naszą pierwszą podróż autobusem do Argentyny. I amerykańskim autobusom warto poświęcić chwilę uwagi. Ze względu na bardzo drogie loty w obrębie kontynentu, podróż autobusem jest dla turystów atrakcyjną alternatywą. Oczywiście można wynająć samochód, są to jednak koszty, no i problem przy przekraczaniu granic. Autobusy (zwłaszcza w Chile i Argentynie) zapewniają prawdziwie królewską podróż. Wygodne, szerokie fotele, rozkładające się prawie do poziomu leżenia, poduszka, koce, posiłki i napoje, często wifi, animacje, np. bingo i filmy – to wszystko pozwala przeżyć najdalsze trasy. Nasza najdłuższa podróż – z San Pedro de Atacama do Santiago – trwała 26 godzin. I daliśmy radę, z dwójką małych dzieci! Oczywiście na swojej drodze trafialiśmy na autobusy bez ogrzewania (zamarzały nam szyby od środka), w kiepskim stanie technicznym (niezaplanowany postój w głębi paragwajskiej Gran Chaco – dziewięć godzin w oczekiwaniu na podstawienie zamiennika), ale generalnie podróżowało się nimi sprawnie, a co najważniejsze – mogliśmy dzięki temu oszczędzać na noclegach.
Droga do Argentyny
Do Argentyny jechaliśmy jedną z najpiękniejszych tras świata – Paso Internacional Los Libertadores, zwaną także Cristo Redentor („Chrystus Odkupiciel”). To przełęcz w Andach między Argentyną i Chile. Jest głównym i bardzo ruchliwym szlakiem komunikacyjnym, łączącym chilijską stolicę Santiago z miastem Mendoza w Argentynie.
Trasa zaczyna się stromym podjazdem po stronie, około 50 km od miasta Los Andes, leżącego 70 km na północ od Santiago. Wkrótce potem rozpoczynają się serpentyny. Pierwszych 20 „agrafek” pozwala pokonać ponad 4 km ze zmianą wysokości od 2275 m do 2550 m. Następnie droga wspina się łagodnie przez 2 km na wysokość 2650 m. Kolejne dziewięć serpentyn na dystansie 2,5 km osiąga wysokość 2832 m. Stąd po przebyciu 5 km docieramy od chilijskiego posterunku granicznego na wysokości 3832 m – to najwyższy punkt przełęczy. Tutaj w 1904 roku z okazji pokojowego rozwiązania sporu granicznego między dwoma krajami odsłonięto 13-metrową statuę Chrystusa Odkupiciela.
Jadąc tą trasą, podziwialiśmy nie tylko piękno natury, ale też samozaparcie człowieka, który potrafi nawet w najtrudniejszych warunkach dotrzeć do celu. Mieliśmy też dziwne odczucia, mijając kolejne ośnieżone stoki, gdzie szusowali narciarze, a my w milczeniu komplementowaliśmy nasze letnie wakacje.
A potem dojechaliśmy do Mendozy – miasta, w którym… nie było ludzi. Puste ulice, zamknięte sklepy, zero ruchu na drogach. Wymarłe miasto. A powód? Poznacie go Państwo w kolejnym artykule. Zapraszam serdecznie!
Tekst: Małgorzata Zaremba