Together Magazyn » Więcej » Wyjazd » Why the Hell. Rozdział I. Biały Dom w dżungli.

Why the Hell. Rozdział I. Biały Dom w dżungli.

W dżungli • Biały Dom • obsada, czyli zagadka kosza na bieliznę zostaje rozwiązana • o ruchu drogowym słów kilka • na zwiadach, czyli twarze w błocie

Obudziłem się o piątej rano. Może mana już się zregenerowała, a może ze snu wyrwały mnie odgłosy dżungli. Prawdę mówiąc, nie mam pojęcia, jakiej fauny spodziewać się w Yangonie. W ogóle wyjątkowo słaby reaserch zrobiłem tym razem przed podróżą, Birma jest dla mnie wielką zagadką, ale może to i ciekawiej. W każdym razie nie wiem co za potwory darły mordki w swoistym powitaniu słońca, ale możnaby śmiało z odgłosów ich paszcz sklecić ścieżkę dźwiękową do kolejnego Indiany Jonesa czy innego Parku Jurajskiego.

Chcąc wysłać światu zachodniemu esemesa “żyję”, zauważyłem, że telefon nie wykrywa mi żadnej sieci. Roaming, innymi słowy, nie występuje. Może wyjdę na niedzielnego podróżnika, ale w żadnym kraju tak jeszcze nie miałem. Komórka będzie najwyraźniej służyć w tym roku za budzik i zegarek. Z Tajlandii sobie ewentualnie potekstuję. Ciekawe swoją drogą, czy po takiej przerwie będę musiał jakoś palce na powrót do niej przyzwyczajać, czy jest to jedna z tych rzeczy pokroju jazdy na rowerze, których ponoć się nie zapomina, (choć, swoją drogą, Oliver twierdzi, że to bzdura).

Biały Dom dzielę z Edwardem, dwudziestosześcioletnim Anglikiem, który jest tu od poniedziałku i będzie pracować w tej samej, co ja filii szkoły, oraz Cameronem, Nowozelandczykiem lat około trzydziestu pięciu, który wygląda trochę jak Hugh Laurie – z czasów House’a, nie Czarnej Żmii, to by dopiero było zabawnie. Poza tym po posesji kręci się jakiś drobny kilkunastoletni tubylec, który pierwszego dnia chciał mi zanieść bagaż do pokoju i starsza pani, pokojówka, która będzie nam ponoć sprzątać i robić pranie. Jeśli dobrze rozumiem system, mamy zostawiać pokoje otwarte, jeśli chcemy, żeby zostały sprzątnięte a kosz z brudnymi rzeczami wystawiać na zewnątrz, jeśli chcemy, żeby nazajutrz nasze pranie wróciło do nas czyste, pachnące i wyprasowane. W sumie nigdy mnie nie bolało sprzątanie i pranie, ale, nie oszukujmy się, jest to spora oszczędność czasu. No i ma to swój dziwaczny kolonialny urok.

Właściwie to mój kontrakt miał zacząć obowiązywać od poniedziałku 1 lipca, ale coż miałem lepszego do roboty w ten piękny piątkowy poranek, niż zabranie się z Edwardem do szkoły? Jak się dowiedziałem, najwygodniej jest dostać się na miejsce taksówką. Przeszliśmy spory kawałek piechotą, klucząc miedzy kałużami w dziurawej jak sito drodze i obserwując przy tym, jak wokół robi się coraz bardziej ubogo, zanim złapaliśmy jedną z nich i wynegocjowaliśmy odpowiednią cenę. Odpowiednia cena to 1000, maksymalnie 1500 kyatów, czyli dolar – półtora. Owszem, yangońskie taksówki nie mają na wyposażeniu taksometrów, taryfiarska brać nie jest jednak jeszcze podobno rozpuszczona przez turystów jak dziadowski bicz i wydaje się, że raczej nie wymyśla cen z kosmosu. Negocjacje tyczą się sum rzędu 50 centów.

Śmieszna rzecz jeszcze: w roku 1970 ówczesny lider, Ne Win, chcąc odciąć się od kolonialnej przeszłości kraju, wprowadził ruch prawostronny. Plotki głoszą wprawdzie, iż to jego astrolog podpowiedział mu, żeby „wybrał prawą stroną”, ale nie brzmi to przesadnie przekonująco. A może astrolog chciał w ten sposób dokonać swoistej incepcji i skierować kraj na prawe tory polityczne? Tak czy owak wyszło wyjątkowo słabo, bo jeździ się po stronie prawej, a większość samochodów to albo wraki sprzed wejścia w życie nowej regulacji albo, częściej, nowsze wraki importowane z Japonii, Tajlandii i Singapuru. Czyli samochody z kierownicą po prawej stronie. Na przeróbki ludzi oczywiście nie stać, zwyczajowo więc podczas newralgicznego manewru wyprzedzania kierowca zasięga, w miarę możliwości, opinii pasażera – pilota…

Bezcenne pierwsze wrażenia, zanim wszystko spowszednieje. Jest egzotycznie. Chyba to nawet nie tyle flora, choć ma wyjątkowy temperament, nie slumsowa architektura (ot budownictwo azjatyckie, które wygląda, jakby pamiętało Marco Polo – ze względu na stan, nie estetykę – a powstało w ostatniej dekadzie), chyba nawet nie parna tropikalna aura pory deszczowej. Najwyraźniej to czynnik ludzki. To tubylcy wyróżniają Yangon na tle innych miast, w których przyszło mi było mieszkać. Po części jest to zasługą łysych mnichów buddyjskich w powłóczystych brunatnoczerwonych szatach, niekiedy z brudnopomarańczowymi elementami. I ich wersji mini o średniej wieku w okolicach szóstki, których grupki brną w błocie dzierżąc pokaźnych rozmiarów srebrnawe dzbany, czy misy, na dary, głównie ryż i warzywne polewki. Prawdziwy jednak koloryt mojej drodze do szkoły nadają zwykli statystyczni yangończycy. Moda zachodnia przyjmuje się tu powoli i w sposób bardzo jeszcze ograniczony. Większość mężczyzn opasuje biodra i nogi długimi chustami, bardzo podobnymi do indonezyjskich sarongów. Tyle że w Indonezji batikowe sarongi nosi się raczej od święta albo w określonych miejscach, na przykład w świątyniach (turyści dostają je wtedy na czas wizyty od obsługi i mogą strzelić sobie egzotyczną wakacyjną fotę). Kobiety, obwiązane chustami czy nie, przyciągają nietutejszy wzrok przede wszystkim usmarowanymi jakąś mazią policzkami. Wygląda to jak zaschnięte błoto beżowego koloru. Trochę jakby zapomnialy zmyć maseczki rewitalizującej przed wyjściem z domu. Nie rozgryzłem jeszcze, czy smarują się, żeby po zmyciu błota wyglądać gładko i świetliście, czy może własnie w błocie ma im być do twarzy.

Pełna wersja tekstu dostępna na stronie michaelgluszek.blogspot.com.

Masz uwagi, pytania? Napisz do autora na adres michael.gluszek@wp.pl.

Oceń