Wszystko przebiegało u nas pewnie jak w każdej redakcji na świecie. Na początku przerzucaliśmy się wzajemnie newsami o rozprzestrzeniającej się epidemii, śmialiśmy z memów szczerze, a potem już trochę nerwowo i najzwyczajniej w świecie kończyliśmy kompletować kwietniowe numery. W połowie marca decyzje znacznie przyspieszyły i zapadła ta najważniejsza, że przenosimy się całą ekipą do świata online i zacisza home office, bo po pierwsze możemy, a po drugie musimy. Byliśmy spokojni, że Czytelników nam nie ubędzie, ponieważ wszyscy za chwilę przywitamy się z powrotem w internecie.
Agnieszka, CEO: Co się zmieniło… ciągle miałam na głowie cały nasz kram, którego nie zamieniłabym na żaden inny. Zamiast odwiedzin w moim gabinecie zwanym „pokojem zwierzeń“, w którym drzwi się praktycznie nie zamykają, odbywałam dziennikarskie konsultacje, przeglądałam handlowe umowy, księgowe faktury – rozgrzewając do czerwoności kabel internetu w home office. Ogrom pracy nie przeszkadzał mi starać się wiedzieć wszystkiego o najświeższych doniesieniach ze świata mediów, marketingu, psychologii i wielu, naprawdę wielu innych dziedzin – a działo się więcej, niż śniło się kiedykolwiek filozofom.
Michał, redaktor wydania online: W końcu wszyscy uwierzyli takim fanatykom internetu jak ja. Świat się przekonał, że responsywna strona www to nie żaden przeżytek albo luksus, tylko konieczność. Uważane za jeszcze niepotrzebne każdemu kanały SM, wskoczyły triumfalnie na podium pierwszych potrzeb przedsiębiorców. Zjadłem już na tym zęby, ale takiego eksodusu do internetu jeszcze nie widziałem. Prosto z domowej bazy pilnowałem więc, żeby w internetowym wydaniu pojawiały się ciekawe, spójne treści i żeby strona wyglądem co najmniej powalała. Podobnie jak w biurze od poniedziałku do czwartku byłem skupiony i żartami rzucałem, powiedzmy, okazyjnie. Kiedy przychodził piątek – a on mimo pandemii wciąż przychodzi – trochę się u mnie zmieniało. W piątki z reguły wyostrza mi się bowiem riposta i czernieje humor – pozdrawia was wówczas „piątkowy Koko”, bo tak mówią na mnie w biurze, którego mi szczerze brakowało i w którym się właśnie wygodnie rozsiadłem z powrotem.
Basia, specjalista ds. marketingu: Zajmuję się marketingiem. Zajmowanie się marketingiem to nic innego jak częste i regularne sesje okładkowe, stylizacje, makijaże i fryzury ich bohaterów, zbieranie zespołu najlepszych w swoim fachu stylistów, fryzjerów i makijażystów, targi, imprezy, patronaty… Czy mi tego brakowało? A jak myślicie? Działo się jednak na tyle dużo, że nie miałam problemu z brakiem adrenaliny…
Marika, kierownik redakcji: W dniu, gdy świat zaczął stawać na głowie, byłam zamknięta wraz z Basią i Adim, naszym fotografem, w studio, gdzie wykonywaliśmy sesję zdjęciową dla Klienta. Humory dopisywały, kreatywność szalała, robiliśmy naprawdę fajny projekt koncepcyjny. Cięliśmy, kleiliśmy, podwieszaliśmy – wszystko miało latać, lewitować, pływać i dźwięczeć. I tak też się stało. Nagle, niemal w jednej chwili rozdzwoniły się nasze wszystkie telefony: „zamykają szkoły i uczelnie, muzea, kina, teatry, galerie, będą zamykać sklepy, zalecają nie wychodzić z domów, w kolejkach sklepowych stoi się po 2 godziny…”. Nieco zbledliśmy. Robiliśmy dalej swoje, ale co i rusz któreś z nas sięgało do telefonu i nerwowo odczytywało kolejne doniesienia. Wzajemnie się nakręcaliśmy, a przy okazji w naszych głowach kręcił się już nowy thriller z epidemią w roli głównej. Trzeba nadmienić, że studio, w którym byliśmy, mieści się w podpiwniczeniu i dość szybko poczuliśmy się bohaterami tego thrillera, kryjącymi się w ciemnym bunkrze przed światem owładniętym przez zakażone zombie. Trochę śmiesznie, trochę strasznie, ale zalęknieni dzwoniliśmy do najbliższych i prosiliśmy, by czym prędzej zrobili zakupy, bo powoli brakowało podstawowego asortymentu na półkach sklepowych. Gdy zadzwoniła szefowa Aga i powiedziała, byśmy na dziś kończyli, by mieć możliwość dorwania jeszcze jakiejś paczki makaronu w sklepie, wiedzieliśmy, że właśnie skończył się świat, w którym żyliśmy do tej pory. Pod koniec kwietnia, cały nasz zespół przyzwyczaił się już do pracy zdalnej. Codziennie po zalogowaniu na naszej platformie, witaliśmy się z uśmiechem i codziennie się ze sobą kontaktowaliśmy, choć kryzysowe czasy i od nas wymagały kryzysowego działania, byliśmy więc krytycznie zajęci wieloma sprawami na raz. Nieraz tuż po obudzeniu się odpalałam komputer, by ogarnąć palące sprawy. Jak to z ogniem bywa, czasem palił się dość długo, i gdy nadchodził czas telekonferencji o godzinie 12:00, starałam się tak zaaranżować przestrzeń, by nikt nie zobaczył, że siedzę jeszcze w łóżku. Jednak lata praktyki współtworzenia sesji fotograficznych i w obecnych czasach nie poszły na marne!
Kamila, redaktor prowadzący: „Doskonale pamiętam ten dzień. Był 11 marca, a ja bladym świtem, bo o 4.00 rano wyruszałam z Gdańska do Warszawy na sesję zdjęciową do „Mademoiselle” i jedyne, o co wznosiłam modły, to żeby nie padało, bo wpadliśmy na napoleoński pomysł, żeby wykonać plener – po prostu nie sposób było naszej bohaterki, orędowniczki kontaktu z naturą, zamknąć w studio. Droga do Warszawy wydawała się trwać sekundę, bo pokonywałam kilometry w przemiłym towarzystwie stylistki Emilii i obie biłyśmy tego poranka rekordy w gadulstwie. I tak, omówiwszy oraz prawie rozwiązawszy wszystkie problemy tego świata, dotarłyśmy na – piękną o każdej porze roku – warszawską Pragę. Wierzcie lub nie, ale tego dnia pogoda w stolicy była równie dynamiczna jak sytuacja w kraju i na świecie. Można by o niej napisać nawet dwuwiersz: Słońce świeci, do szkoły chodzą nasze dzieci. Deszcz pada, premier zamknięcie szkół zapowiada. Nie było nam jednak do śmiechu, bo pierwszy raz poczuliśmy, że dzieje się coś poważnego. Po naprawdę udanej sesji, spędzonej w przemiłym towarzystwie, pewnie omawiałybyśmy kolejne pomysły i snuły z Emilią plany na następne okładkowe przedsięwzięcia, ale stało się inaczej. Wracałyśmy do domu, snując różne ponure scenariusze i cały czas słuchając radiowych doniesień. Gdybym miała elektroniczną skrzynię biegów, to może nawet zlęknione trzymałybyśmy się za ręce. Minusy pracy w domu? Brak możliwości opaplania na gorąco każdego z pomysłów ze współpracownikami oraz to, co wszyscy wiedzą od zarania dziejów: home office fatalnie wpływa na sylwetkę. Plusy? Nie wiem jak reszta świata, ale ja odkryłam, że bardzo lubię pracować w trybie awaryjnym. W tak zwanym międzyczasie, czyli po dopracowaniu numeru kwietniowego, stworzyliśmy dwa wyjątkowe, a roboczo zwane „pandemicznymi”, wydania naszych magazynów, które właśnie czytacie. Byliśmy totalnie zaskoczeni, jak tryb awaryjny stymuluje kreatywność. Jednego jestem też pewna: nigdy się już nie dowiemy, kto jeszcze w tamtym czasie na lajvie siedział w piżamie i w kapciach.