Podczas gorączkowych poszukiwań miejsca, gdzie mój energiczny czterolatek rozładuje baterie, a ja będę mogła odpocząć przy kawie, trafiłam – pewnie pod wpływem bardzo kolorowej i rzucającej się w oczy reklamy, na adres sali zabaw Dzikie Pląsy na południu Gdańska.
Postanowiłam sprawdzić to miejsce, starając się pokonać sceptyczne nastawienie. Zdążyłam się już przekonać, że takie przybytki potrafią po pierwsze nie grzeszyć czystością, po drugie – dorosły może tam „zejść” z nudów, a po trzecie – są po prostu pstrokate i brzydkie.
Na szczęście w Dzikich Pląsach od samego wejścia mogłam odetchnąć – przywitał mnie nowoczesny i spójny, żółto-czarny wystrój, jakże daleki od tych, które widziałam do tej pory. Ponieważ mój czterolatek przebierał już nóżkami, został szybko rozebrany i pofrunął do wnętrza sali.
Podeszła do mnie niewysoka blondynka w koszulce z kociakami, które odwzorowane były też na ścianach, szybach i meblach. Elementem jej stroju były także kocie uszka umieszczone na opasce do włosów. Dzikie Pląsy zrobiły więc na mnie iście dzikie pierwsze wrażenie. Weszłam zaciekawiona.
Przemiła Pani wręczyła mi zegarek odmierzający czas pobytu na sali, zaproponowała kawę, na co z chęcią przystałam, i zaprosiła do strefy rodzica. Przysiadłam na wygodnej kanapie i oddałam się lekturze. Po chwili na stoliku wylądowała kawa – aromatyczna i smaczna, a co ciekawe, także w obrandowanym kubku w koty.
Był środek tygodnia, a sala tętniła życiem. Dzieciaki hasały z uśmiechem, a rodzice towarzyszyli tym najmłodszym lub oddawali się aktywnościom (głównie telefonicznym) na wygodnych kanapach. Wnętrze wydało mi się dość kameralne. Niczym nie przypominało tych wielkopowierzchniowych, w dużej mierze pustych sal zabaw, stanowiących pewnego rodzaju „wybiegi” dla dzieci – tak jakby bieganie było ich główną i jedyną potrzebą. Wnętrze – poza tym, że sprawiało wrażenie wizualnie przemyślanego, umożliwiało dzieciom naprawdę dużo rozmaitych aktywności.
Mój maluch najpierw szalał na miękkim, trawiastym dywanie, do złudzenia przypominającym prawdziwą łączkę, potem oddawał się raz zabawie w sklep i warsztat mechaniczny, by w końcu zaserwować mi zabawkowego, grillowanego hot-doga. Postanowiłam do niego dołączyć i nieco się rozejrzeć. Moją uwagę przykuł basen z piłeczkami, które idealnie pasowały do wystroju – były słonecznie żółte, nawiązując tym samym do trampoliny i ścianki wspinaczkowej, które są czarno-żółte. Mój maluch już chciał zaciągnąć mnie do zagrania w piłkarzyki, gdy jedna z pań z obsługi zaproponowała mu zabawę na podłodze interaktywnej. Byłam jej za to bardzo wdzięczna, mogłam wrócić do lektury. Młody szalał – to zbierając nektar z kwiatków, a to odgadując tropy zwierzaków, zbijając kręgle, a nawet skacząc w dal. Pani zajęła go bez reszty. Zafascynowany mnogością gier ruchowych aż piszczał z radości. Po zabawie interaktywnej przyszedł czas na eksplorację konstrukcji zabawowej, która – z pozoru nieduża, swój prawdziwy rozmiar skrywała za zakrętem. Miejsce to okazało się prawdziwym rajem dla małego, niestrudzonego wojownika – nie obyło się bez zjeżdżalni rolkowej i basenu, wspinaczki, pokonywania rozmaitych przeszkód. Prawdziwym hitem okazała się tyrolka. Kilkumetrowy zjazd był tak atrakcyjny, że mały ani myślał o zakończeniu zabawy – nawet gdy minęła już godzina. Recepcjonistka przekazała mi przy wejściu, że opłata za korzystanie z sali jest naliczana za każde rozpoczęte 10 minut, a stawka zależy od dnia tygodnia i od tego, czy dziecko jest pod opieką rodziców, czy zostaje na placu samo. Stawka w środku tygodnia to 2,75 zł/10 minut, co jest całkiem atrakcyjne, biorąc pod uwagę, że – jak to ujęła pani recepcjonistka: „płaci się tylko za wybawione minuty”. Można zostać, ile się chce, bez obsesyjnego pilnowania, by nie przekroczyć np. godziny (jak w niektórych miejscach) – bo potem stawka sięga niebotycznych sum. Polityka cenowa zdecydowanie na plus.
Podczas gdy mój maluch oblegał tyrolkę i z nowo poznanymi kolegami fikał po placu niczym rycerz po zamku (dzieci dostały nawet do zabawy piankowe miecze), ja postanowiłam dowiedzieć się czegoś więcej o tym miejscu.
Zapytałam o urodzinki. Wybór motywów urodzinowych był tak duży (czarodziejskie, z eksperymentami, magiczne, detektywistyczne, cyrkowe, kosmiczne, sportowe, indiańskie i wiele innych), a pani tak zaaferowana tematem, że mogłaby mi o tym opowiadać godzinami. Okazało się, że podczas uroczystości serwuje się tam świeżo wypiekane gofry na patyku. Mały zapuścił żurawia akurat w tym momencie i już nie było wyjścia – usłyszałam tylko, że musi tu mieć urodzinki, koniec i kropka. Po czym do wszystkich nowo poznanych kolegów wykrzyczał z daleka, że są zaproszeni.
Przez chwilę pochyliłam się nad losem pań, które na co dzień obcują z taką masą rozbrykanych dzieciaków. Zapewniły mnie jednak, że to można przeżyć – trzeba tylko kochać to zajęcie. Chyba rzeczywiście tak jest, bo pani wydała mi się bardzo kompetentna, nie tylko w zakresie przekazywanych informacji, ale też podejścia do dzieci. Mój maluch nie odstępował jej na krok.
Obejrzałam salkę urodzinową. Była naprawdę bajkowa. Wystrój oczywiście koci, a na ścianie napis „Wszystkiego Miaulepszego”! Stosunkowo nieduża, przystosowana do maksymalnie 25 dzieci, nowa, i – co najważniejsze – bardzo czysta. Pani opowiedziała mi też o metodach dezynfekcji piłek i sal, czyli o tzw. zamgławianiu i regularnym szorowaniu, które zapobiegają przenoszeniu zarazków – zwłaszcza w okresie zwiększonego zachorowania. To była prawdziwa pieszczota dla uszu matki. W tym momencie polubiłam to miejsce jeszcze bardziej.
Problem pojawił się jednak podczas próby rezerwacji urodzin, bo choć zostały do nich jeszcze dwa miesiące, terminy weekendowe były już w dużym stopniu zajęte (po tej wizycie nie byłam już tym faktem zdziwiona). Wybraliśmy zatem urodzinki w piątek po południu i nie możemy się ich doczekać. Jestem pewna, że oddałam organizację tego ważnego dnia we właściwe ręce.
Żeby opuścić to miejsce i zwabić małego do wyjścia, musiałam uciec się do szantażu – zwłaszcza że zaprzyjaźnił się już z panią podczas malowania buziek. A było co podziwiać – weszłam z maluchem, a wyszłam z prawdziwym Spidermanem. Na koniec, jak to pani stwierdziła „na osłodzenie rozstania”, ale oczywiście za zgodą mamy, dziecku przysługiwał cukierasek za samodzielne ubranie się. Kurta, szalik i buty jeszcze nigdy nie „lądowały” na moim synku w takim tempie. Właściwe podejście do klienta czyni cuda! A cukierek, który znalazł się w łapkach Spidermana, był oczywiście cały obrandowany kotami. I tak podczas jednej przypadkowej w sumie wizyty nie dość, że uszczęśliwiłam malucha, znalazłam miejsce, do którego będziemy z pewnością wracać i zarezerwowałam urodzinki, to jeszcze z nieskrywaną przyjemnością doświadczyłam tego, jak powinno się robić biznes – prezentując postawę pod tytułem „frontem do klienta” i dobry smak.
Autor: Julia Wolska