„Gdy chcesz rozśmieszyć Boga, powiedz mu o swych planach”. Słyszeliście to kiedyś? Ja słyszałam. I na dodatek przekonałam się o słuszności tego stwierdzenia na własnej skórze.
Ostatnio pisałam Wam, że mam zamiar spędzić cudowne ferie zimowe w kaszubskim lesie. Otóż spędziłam. Całe dwa dni. Pojechaliśmy w niedzielę, a w poniedziałek już pakowaliśmy się do domu, bo wpadłam na genialny pomysł zmierzenia memu dziecku temperatury. Temperatura wynosiła 39,7 stopni, co doprowadziło mnie do stanu przedzawałowego. Zatem zapakowaliśmy bagaże, dzieci i kota (ku jego ogromnej uldze) i wróciliśmy do Gdańska. Całe szczęście, bo następnego dnia na termometrze u córki zobaczyłam już 40 stopni, a u siebie – prawie 39. Gdy wspominam sobie ten chorobowy tydzień, to mam takie odczucie, jakbym zasnęła we wtorek i obudziła się koło piątku w miarę już przytomna.
Niemniej jednak taki „reset” bardzo się przydaje. Gdy człowiek nie może robić NIC, to ma tak dalekosiężne plany, co będzie robił, jak już będzie mógł robić cokolwiek, że planerów, zeszytów i aplikacji w telefonie nie wystarcza.
Leżąc pod kołdrą, zaplanowałam sobie ze trzy książki naprzód, gruntowne porządki w mieszkaniu i kilka innych rzeczy, z którymi zwlekałam od lat. Gdy człowiek budzi się z takiej grypy, to chce mu się żyć. Docenia wszystkie drobiazgi, które spotyka na swojej drodze, kiedy jest w miarę w formie.
Jako że kiedyś byłam analitykiem marketingowym, uwielbiam mierzyć wszystko, co mierzalne i potem porównywać efekty. Jestem zakochana w wszelakiego rodzaju nowinkach i w telefonie mam aplikacje na wszystko. Podczas grypy zainstalowałam sobie taką jedna do mierzenia parametrów życiowych. Parametry życiowe w czasie grypy, powiedziałabym, są nudnawe. Bo człowiek śpi, a jedyny ruch, jaki wykonuje, to kroki do łazienki, kuchni i z powrotem do łóżka. Ale za to gdy tenże człowiek wyzdrowieje, to jak cieszy powiadomienie w telefonie, że jestem dzielna, bo polepszyłam swoje ruchowe parametry o 534%. Pamiętajmy – liczy się progres!
Moje plany dotyczyły również nowych książek. Podczas gorączki wymyśliłam dwie kolejne. Mam tylko nadzieję, że zbyt wielu osobom nie opowiedziałam o pomysłach, bo mam doświadczenie, że jak za bardzo chlapię językiem, to potem w zapowiedziach wydawniczych widzę książki byłych przyjaciółek o jakże podobnej treści do tej wymyślonej wcześniej przeze mnie. Pozostaje mi tylko zapłakać żałośnie bądź wziąć się do roboty nad kolejną powieścią.
Postanowiłam nie płakać, bo nawet mnie żałość nie ogarniała zbytnio, a raczej złość, bo jak wiadomo, złość czasem bywa motywująca.
A zatem zainstalowałam sobie oprogramowanie w komputerze śledzące mój ruch. Każde działanie. I otóż jak zobaczyłam pierwsze statystyki, to wtedy zachciało mi się zapłakać żałośnie. Wydaje mi się, że po prostu nie wiemy, ile życia przecieka nam przez palce. Ile czasu tracimy na bezmyślne przeglądanie internetu. Oczywiście wpisałam w Google „Jak się odzwyczaić od Facebooka”. Myślę, że zapłacili, by Google wyciął wszelakie konkretne sposoby postępowania, bo nic nie znalazłam.
Postanowiłam sobie radzić sama. Na początek zainstalowałam aplikację, która mi zablokowała wszystkie media społecznościowe na trzy dni. Czy wtedy pisałam? Nie! Starałam się znaleźć możliwość obejścia tego strasznego programu. Niestety, nie dało się. Następnym razem byłam ostrożniejsza. Ustawiłam sobie blokadę na media społecznościowe, ale w nagrodę, że tak dzielnie piszę książkę, to mój strażnik produktywności pozwala mi zajrzeć na Facebooka co godzinę na pięć minut. Jeszcze nigdy nie byłam tak produktywna!
Książka pisze się sama w ekspresowym tempie i mam nadzieję, że jak będziecie czytać te słowa, to ja już będę miała napisane piękne słowo „Koniec”.
O matko, miałam nie mówić o swych planach.
To nie mówię.
A jak z Waszą produktywnością? Sprawdzaliście, kiedyś ile czasu zabierają Wam rzeczy zupełnie niepotrzebne? I takie, no powiem, BEZ SENSU?
Mnie pięć minut, co godzinę. Ha! Naprawdę to jest genialny sposób.
Magdalena Witkiewicz