Z urodzin i z wyjazdu nad morze, w galerii, pod szkołą i tuż przy samochodzie – sto słodkich min, na które każdego dnia czeka spragniony nowości internet, można pokazać na tysiąc pozowanych sposobów. Wiedzą o tym rodzice, dla których dzień bez zdjęcia malucha w sieci jest dniem straconym. Czy mamy do czynienia z nową modą? A może po prostu z wielkim biznesem okupionym depresją dzieci żyjących w iluzorycznym świecie popularności w sieci – wyjaśnia Kamila Kowalska, psycholog i socjolog.
WYWIAD: Dagmara Rybicka
Pokazywanie wizerunku dzieci w sieci to rys czasów? Teraz tak trzeba?
Mam wrażenie, że to nie żadna nowość, a współcześni rodzice po prostu zmienili formę. Sama pamiętam, gdy w latach 90. jedna z koleżanek dużo podróżowała i po powrocie z kolejnej wycieczki jej rodzice organizowali w domu oglądanie zdjęć. To oznacza, że niezależnie od czasów, w których żyjemy, poszukujemy aprobaty i za pomocą takich publikacji mamy poczucie, że jesteśmy podziwiani.
Dlaczego „amunicją” w walce o aprobatę są dzieci?
Dziecko to dla rodziców powód do dumy. Zdarza się, że jest traktowane jak największy sukces, dlatego od chwili narodzin przez poszczególne fazy rozwoju proces wydaje się najciekawsze do zaprezentowania, w myśl „ja jestem fajny, bo coś w życiu osiągnąłem”. Pokazanie, że to jest moje i że ja je stworzyłem, jest naturalną potrzebą.
To próba realizacji własnych marzeń czy pierwszy krok do kariery potomka?
Z jednej strony możemy pokazać dziecko jako jednostkę idealną, która robi bardzo fajne rzeczy. Jest super, ja stworzyłem wspaniałe dziecko, czyli tak naprawdę reklamujemy siebie, jako twórcę. Drugą stroną medalu jest moda na bycie instarodzicem – dzięki temu, że ci wstawiają dzieci lokujące produkty i miejsca, zarabiają pieniądze lub liczą, że to się za chwilę wydarzy. Zauważam przeświadczenie, że jeśli opublikujemy coś w internecie, a ktoś się nami zainteresuje, czujemy się influencerami. Nie ma rozgraniczenia, kto nim jest, a kto nie, bo nazwa ma – jak widać – szeroką definicję.
Skoro blaskiem jest szansa na karierę i dochód, to jak wyglądają cienie?
Cienie zaczynają się w chwili błędu – wystarczy, że wrzucimy złe zdjęcie. Brak zainteresowania lub jego spadek odbierzemy jako krytykę i atak jednocześnie. Skoncentrowani na sobie zapomnimy, że w sieci nic nie ginie i prędzej czy później może się to odbić rykoszetem. Nie wystarczy usunąć z Facebooka i Instagrama – zdjęcie dziecka w półnegliżu, pokazywanie, co ma się w domu stwarza wielkie niebezpieczeństwo.
Kuszenie losu?
Jak najbardziej. Z prostego zdjęcia udaje się wyciągnąć wiele. Wystarczy przybliżyć świadectwo dziecka, by mieć adres i personalia. W dążeniu do zdobycia popularności w internecie rodzice tracą czasem instynkt i przestają zdawać sobie sprawę, czym naprawdę jest sieć. Ludzie fiksują się na portalach społecznościowych, wypierając mroczną stronę globalizacji, która z całą mocą nagle uderza w dziecko.
Co dzieje się w dziecięcej głowie? Przecież pozowanie do słodkiego selfie chyba nie jest tym, czego pragną maluchy?
Dziecko zaczyna tracić więź z rodzicami, ponieważ ci przestają dostrzegać jego potrzeby, koncentrując się na własnych, najczęściej wyższego rzędu i w opozycji do pragnień dziecka. Chęć aprobaty i akceptacji dotyczy wyłącznie ich osoby, więc maluch staje się narzędziem i w konsekwencji działań schodzi na dalszy plan. Owszem, zdarzają się dzieci medialne, które uwielbiają scenę i błysk aparatów, więc wtedy nie dziwi, że rodzice widzą, że scena jest im przeznaczona. Wszystko jest kwestią wychowania – jeśli przyzwyczaimy malca, że codziennie telefonem robimy pozowane zdjęcia, to potraktuje je jako normalność.
Trafi do przedszkola i skonfrontuje się ze światem placu zabaw i piłki nożnej z tatą. Będą łzy?
Zacznie porównywać się z innymi, a to nie jest dobre. Jesteśmy różnymi jednostkami i taka próba wypada dla nas niekorzystnie, dostrzegamy, że ktoś ma jednak fajniejsze życie niż my.
Co, gdy dziecko zauważy, że lajków jest coraz mniej?
Wtedy najważniejsza jest reakcja rodzica. Smutek i dezaprobatę maluch odczyta jako swoją beznadziejność. Z trwogą obserwuję, że polubienia wyznaczają poziom fajności – z tej perspektywy spadek zainteresowania i kliknięć upewni je, że nie ma żadnej wartości. My zdajemy sobie sprawę, że nie jest to wyznacznik, a lajki bywają nie do końca świadome i nie zawsze są oznaką aprobaty. Młode pokolenie zupełnie inaczej zbudowało swój system wartości, pewność siebie jest równoznaczna z popularnością w sieci, więc jeśli rodzic nie ma czasu czy chęci, aby pokazywać prawidłowe wzorce, może się zdarzyć, że znajdzie się o krok od dramatu.
Nawet jeśli rodzic sam uwierzył w iluzoryczny świat w sieci?
Życie nie składa się z samych radości, a proszę zwrócić uwagę, że jest całkiem spora grupa instamatek najczęściej pokazująca świat wyłącznie w kolorowych barwach. Nie publikują zdjęć, gdy synek ma gorączkę i pół nocy przepłakał przez ospę. Prawdziwość życia przykrywają milczeniem, odliczając czas, aby zaprezentować doskonały obrazek, jak w reklamie. Równia pochyła pojawia się, jeśli rodzic, obserwując statystyki, zaczyna wątpić w „fajność” swojego dziecka. Obie strony nie potrafią się odnaleźć, narasta frustracja, która najczęściej znajduje ujście w złym zachowaniu dziecka.
W jakich przypadkach, pani zdaniem, przekraczamy granicę?
W chwili wstawiania zdjęć intymnych i naruszających strefę dziecka. To odziera je z poczucia bezpieczeństwa i ściąga na nie zagrożenie. Niewielu rodziców, których niesie fala social mediów, pamięta o zabezpieczaniu profilu – nie zaskoczę, ale właśnie poprzez portale społecznościowe jesteśmy sprawdzani, inwigilowani, a zdarza się, że nawet szantażowani.
Mamy do czynienia z kryzysem wartości?
Tak bym tego nie określiła. Zmieniło się postrzeganie macierzyństwa i niektóre panie skrupulatnie korzystają z możliwości, zakładając, że dziecku wolno wszystko, bo samo w sobie jest nietykalne, więc nie ma potrzeby wychowywania. Stąd „wojna”, bo wielu ludzi nie chce doświadczać luzu obyczajowego w restauracji, szarpania psa i przewijania obok konsumujących.
To mało prawdziwy mamy świat!
Słodka fotka ładnie ubranego dziecka o niczym nie świadczy. Pracuję w oświacie i dostrzegam, że wiele dzieci ma zapewniony rozwój. Wszystko fajnie, tylko jeśli przychodzi na 7:00 rano do świetlicy, zajęcia zaczyna od 12:00, a kończy je o 16:00, a potem godzinę czeka na dodatkowe, to gdzie czas na cokolwiek? Nie ma mowy o rozwijaniu więzi, kształtowaniu relacji, budowaniu zaufania. Ten obrazek pokazany w internecie może okazać się wołaniem o pomoc – dziecko wolałoby wspólną zabawę i rozmowę.
Gdy światła zgasną, internetowe dziecko będzie w stanie się pozbierać?
Bez pomocy rodziców, psychologa i często psychiatry – nie, dlatego że takie dzieci bardzo łatwo wpadają w depresję i borykają się z zaburzeniami emocji. Popularność nie jest synonimem udanego życia, o czym przekona się, dorastając, gdy oczekiwania zaczną dotyczyć umiejętności. Zderzy się z tym, że nie wystarczy się uśmiechnąć i przyjąć wdzięczną pozę. Wymagania będą inne, dalekie od sielankowego obrazka i budujących polubień.