Aktorstwo – piękny, choć trudny zawód
Rozmowa z Grzegorzem Gzylem
W tym roku minie 30 lat, odkąd ukończył studia w Państwowej Szkole Teatralnej w Krakowie. Przez siedem następnych lat można go było oglądać na deskach Teatru Muzycznego w Gdyni, a od 1994 roku jest związany z Teatrem Wybrzeże. Grzegorz Gzyl opowiada o karierze aktorskiej i trudnej umiejętności łączenia jej z życiem rodzinnym.
Przed godziną skończył Pan próbę do spektaklu. Do jakiego przedstawienia się Pan przygotowuje?
Do „Wiśniowego sadu” Antoniego Czechowa w reżyserii Pani Ani Augustynowicz. Ta sztuka miała swoją premierę pod koniec ubiegłego roku.
I została uznana przez „Rzeczpospolitą” za jeden z najważniejszych spektakli 2016 roku
Cieszę się, że to przedstawienie zebrało tak dobre opinie. Bardzo lubię pracować z Anią Augustynowicz. Po raz pierwszy spotkaliśmy się przy sztuce „Po deszczu”, następnie – „Mężu i żonie” Fredry oraz adaptacji utworu „Pieszo” Mrożka. Ta współpraca jest zawsze bardzo owocna – mam nadzieję, że nie tylko dla mnie, ale i reszty aktorów.
Proszę powiedzieć kilka słów o swojej roli w „Wiśniowym sadzie”.
Nie chciałbym mówić o tej roli jako o wyjątkowej. To przedstawienie składa się bowiem z wielu ważnych elementów, tworzących piękną całość. Ten, kto przyjmie na nie zaproszenie, będzie miał wspaniałą ucztę. Stanie się świadkiem historii, która dotyczy nas wszystkich, w trudnych czasach, w jakich żyjemy, w Polsce i na świecie. To opowieść o zagrożeniach i konsekwencjach wydarzeń dziejących się tu i teraz. Jednak tym, co w „Wiśniowym sadzie” najcenniejsze, są barwne, złożone osobowości, które dzięki tekstowi Czechowa miały szansę ożyć na scenie.
W tym roku minie 30 lat, odkąd ukończył Pan studia w Państwowej Szkole Teatralnej w Krakowie.
Tak, bardzo miło wspominam te lata – jako czas wchodzenia do świata teatru, poznawania go od środka, doświadczania spotkań z niesamowitymi pedagogami. Ci ludzie na co dzień pracowali w krakowskich teatrach, przede wszystkim w Teatrze Starym. Moją wielką nauczycielką zawodu była pani Marta Stebnicka, która uczyła mnie śpiewu. To dzięki niej zdobyłem umiejętności, wystarczające do tego, aby zapewnić sobie angaż w Teatrze Muzycznym w Gdyni, na stanowisku solisty. Poza tym miałem też możliwość pracy z Panem Jerzym Stuhrem, Panią Ewą Lasek. To były wielkie osobowości, które pomagały mi rozwijać moją pasję. Ona kiełkowała we mnie już w liceum, w Busku Zdroju, skąd pochodzę. Tam, razem z bratem, uczęszczałem do szkolnego teatrzyku o nazwie „Hades”. Potem trafiłem do krakowskiej PWST, a stamtąd – do Trójmiasta, z którym jestem związany od 1987 roku.
Przyjechał Pan na Wybrzeże, mimo że otrzymał propozycję pracy w Teatrze Starym w Krakowie. Co Pana przyciągnęło na drugi koniec Polski?
„Skrzypek na dachu” Jerzego Gruzy, który przyjechał ze swoim przedstawieniem do Wrocławia na jeden z pierwszych Festiwali Piosenki Aktorskiej. Ja w tym festiwalu brałem udział jako uczestnik. Po zobaczeniu „Skrzypka” dosłownie oszalałem, pobiegłem od razu do garderoby, żeby poznać aktorów.
Wcześniej debiutowałem na deskach Teatru Starego w Krakowie, jeszcze w czasie studiów, na IV roku. Mój ówczesny rektor, Jerzy Trela, wpadł na pomysł, żeby uczcić trzydziestą rocznicę powstania krakowskiej szkoły teatralnej wystawieniem „Zemsty”. Mieli w nim wziąć udział absolwenci szkoły i aktorzy. Ja zostałem obsadzony w roli Wacława. Pamiętam, że Klarę zagrała Dorota Segda, która notabene jest dzisiaj rektorem PWST w Krakowie. Graliśmy to przedstawienie kilka razy w Teatrze Starym, a następnie – w Teatrze Słowackiego, podczas gali uroczystości rocznicowej. Dostałem wtedy propozycję pozostania w Teatrze Starym. Pan Radwan, ówczesny dyrektor teatru, umówił się ze mną na spotkanie, żeby podpisać umowę, ale na nie nie przyszedł. Nie pojawił się także kolejny raz. W międzyczasie dostałem propozycję przyjazdu do Gdyni, do Teatru Muzycznego. Zdecydowałem wtedy, że jeśli dyrektor Radwan znowu nie przyjdzie na umówione spotkanie, wsiądę w pociąg i pojadę na Wybrzeże. Tak też się stało. Pan Jerzy Gruza mnie przyjął i od razu obsadził w spektaklu „Jesus Christ Superstar”.
Zrządzenie losu? Przeznaczenie?
Myślę, że tak. Przecież całe moje życie osobiste jest związane z Trójmiastem. Tu poznałem moją obecną żonę, Dorotę Kowalewską, solistkę Teatru Muzycznego w Gdyni. Mamy wspaniałą dwójkę dzieci. Mój syn jest zawodowym aktorem, ukończył studium przy Teatrze Muzycznym w Gdyni.
Aktorska rodzina…
Prawie, córka jeszcze nie jest aktorką.
A chciałaby?
Jeszcze nie wiemy, myślę, że to za wcześnie, by dokonywać tego typu spostrzeżeń. Ja i moja żona jesteśmy dalecy od tego, aby sztucznie pompować w niej chęć zostania artystką. Spokojnie się jej przyglądamy, obserwujemy, czym się interesuje. To, co na pewno mogę powiedzieć – ma genialny słuch. Wystarczy, że raz usłyszy jakąś melodię, aby bezbłędnie ją powtórzyć. Myślę, że odziedziczyła tę umiejętność po mamie. Jeśli nie wykorzysta jej zawodowo, to na pewno w innych dziedzinach życia. Nie chcemy jednak Tosi do niczego zmuszać czy, tym bardziej, nakłaniać do udziału w programach typu „talent show”. One dają bowiem poczucie rywalizacji, a my wiemy z doświadczenia, że to bardzo niebezpieczne. Tym dzieciom brakuje później odporności i przygotowania na porażki, czego uczy szkoła teatralna. Aktorstwo jest pięknym zawodem, ale też potwornie obciążającym psychicznie.
Zamiłowanie do teatru rodzi się w Pana dzieciach najpewniej w sposób naturalny, być może nawet nieunikniony. Są przecież do pewnego stopnia zanurzone w środowisku artystycznym.
Jeremiasz wychowywał się za kulisami teatru, uczestniczył we wszystkich premierach, Tosia zresztą podobnie. Nasz syn bardzo chciał zostać aktorem musicalowym i stąd jego decyzja, żeby uczyć się w studium przy Teatrze Muzycznym w Gdyni. Dzięki temu może występować dzisiaj na deskach teatralnych całej Polski. Aktualnie przygotowuje się do jesiennej premiery spektaklu „Piloci” w Teatrze Roma. Ta praca dostarcza mu wiele satysfakcji – myślę, że otwiera nowy rozdział w jego życiu.
Pan jest dla niego kimś w rodzaju mentora? Zwraca się do Pana o rady, wskazówki dotyczące gry aktorskiej?
Dużo ze sobą na ten temat rozmawiamy. Myślę, że to nie będzie nieskromne, jeśli powiem, że liczy się z moją opinią, uwagami. Uważam, że Jeremiasz jest bardzo uzdolniony muzycznie i aktorsko, a przy tym wykonał dużą pracę. To wciąż są jednak początki. W takim momencie każdy ma prawo do bardziej intuicyjnych zachowań na scenie, które z czasem stają się zamierzonymi środkami wyrazu. Widzę, że Jeremiasz z każdym rokiem nabiera coraz większej świadomości warsztatowej. Jestem dumny z tego, co robi na scenie i na pewno będę mu kibicował.
Zdarzyło Wam się zagrać w tym samym filmie. Myślę tu o „Czarnym Czwartku” Antoniego Krauze.
Niestety, nie mieliśmy okazji spotkać się we wspólnej scenie, ale myślę, że to wszystko jeszcze przed nami. Chcielibyśmy razem wystąpić w jakimś projekcie. Może w teatrze, może w filmie?
Poczyniliście już jakieś konkretne działania w tym kierunku?
Dostaliśmy nawet taką możliwość, żeby czegoś szukać, ale też sami sobie obiecaliśmy, że będziemy o tym myśleć. Cała sztuka polega na wyborze bardzo dobrego tekstu, który pasowałby do nas, oraz znalezieniu reżysera, chętnego do realizacji projektu. Wtedy pozostanie jedynie kwestia skoordynowania terminów. Teraz z powodu pracy nad „Pilotami” Jeremiasz będzie zajęty i raczej trudno byłoby go oderwać od tamtych zajęć, ale kiedy znajdzie więcej wolnego czasu, na pewno uda nam się wcielić ten pomysł w życie.
Wspomina Pan o dopasowaniu tekstu do aktora. W jakich rolach czuje się Pan najlepiej?
To jest pytanie, na które można odpowiedzieć w sposób dosyć standardowy, że chciałoby się w każdej roli czuć dobrze. Szkoła teatralna przygotowała mnie do odnalezienia się w różnych gatunkach teatralnych. Mam też za sobą doświadczenie siedmiu lat pracy w Teatrze Muzycznym. Zauważam jednak, po wielu spektaklach zagranych w „Wybrzeżu”, że dużą przyjemność czerpię z rozbawiania ludzi. Dobrze czuję się zatem w tym, co jest komedią, farsą. Jednak to nie znaczy, że chciałbym się szufladkować. Role wymagające zupełnie innych środków artystycznego wyrazu traktuję jako równie ważne wyzwanie. Dlatego życzyłbym sobie, żeby być aktorem, który potrafi bawić, wzruszać i poruszać.
W trakcie naszej rozmowy wielokrotnie przewinął się temat Pana współpracy z Teatrem Muzycznym. Jak wspomina Pan tamten okres?
To był szalony czas końca lat 80. Polska była wtedy zupełnie inna, bezbarwna. Teatr Muzyczny, poprzez wyjazdy zagraniczne, dawał nam szansę wyrwania się z tego szarego świata. My z tych krótkich pobytów za granicą przywoziliśmy sobie fajne ciuchy, dziewczyny z „Muzycznego” wyglądały jak kolorowe ptaki, wyróżniały się na ulicy. Dzięki temu żyliśmy w zupełnie innej rzeczywistości niż ta, która nas otaczała. To był czas zupełnej beztroski, szczególnie do 1990 roku, dopóki nie urodził się Jeremiasz. Co nie znaczy, że pojawienie się naszego syna, sprawiło, iż świat stał się mniej barwny – wciąż taki był, choć w inny sposób.
Mimo to zdecydował Pan o rozstaniu z Teatrem Muzycznym
Zakończył się tam pewien rozdział. Jerzy Gruza prowadził teatr oparty na wielkich tytułach. W momencie, gdy zrezygnował ze swojego stanowiska, nastąpił okres przestoju, odejścia od musicalowych hitów. Otrzymywałem propozycje, z którymi nie do końca się zgadzałem. Postanowiłem wtedy przeprowadzić się do Gdańska i pracować zgodnie ze swoim wykształceniem. Co nie znaczy, że przestałem kibicować Teatrowi Muzycznemu, wręcz przeciwnie. Do dzisiaj mam tam wielu przyjaciół, chętnie odwiedzam to miejsce.
W „Wybrzeżu” gra Pan od 1994 roku, a od 11 lat także w serialu „Na wspólnej”. Czy zdarza się, że musi Pan wybierać pomiędzy sceną teatralną a planem filmowym?
Największym dylematem jest dla mnie godzenie życia zawodowego z rodzinnym, w taki sposób, żeby nikt na mojej pracy nie ucierpiał. Decydując się na udział w serialu, miałem świadomość, że nie może się to odbyć kosztem teatru. Realizatorzy „Na wspólnej” doskonale to zresztą wiedzą. W umowie mam zawarte sformułowanie, że spektakle są dla mnie priorytetem. Pracuję, tak jak Pani wspomniała, już od 11 lat i nie mogę na to narzekać. Dzięki serialowi zyskałem szerszą popularność. Odbija się to jednak na moim zdrowiu i życiu prywatnym. Czasem nawet dwa razy w tygodniu jeżdżę z Gdańska do Warszawy. Bywa, że po przedstawieniu, które się kończy o 22.00, muszę być rano na planie, a po całym dniu zdjęciowym – wrócić na próbę do teatru.
Nie myślał Pan o przenosinach do Warszawy?
Nigdy w życiu. Tutaj jest zupełnie inna jakość życia, toczy się ono wolniej. W Gdyni mamy swój dom, a na Kaszubach – domek letniskowy. Uwielbiamy spędzać tu czas i nie wyobrażam sobie mieszkania w innym miejscu.
Wyjazdy na Kaszuby są na pewno okazją do odpoczynku, ale też łapania wspólnych chwil z rodziną.
Tak, tam ładujemy akumulatory, staramy się wyłączyć z chaotycznego rytmu pracy. Dużo w tym czasie jeździmy na rowerach, pływamy. Poza tym raz na jakiś czas, gdy zdarza się, że zarówno ja, jak i moja żona mamy wolny weekend, planujemy trzydniowy wypad do stolic europejskich. To nasza namiastka wakacji, których już dawno nie mieliśmy, a bardzo nam ich brakuje.
Czy to życie w ciągłym biegu, rzadkie chwile spędzone z rodziną sprawiają, że czasem żałuje Pan pewnych decyzji zawodowych? Trzydzieści lat na scenie jest chyba dobrą okazją na podsumowanie swojej kariery.
Nie chciałbym na razie niczego podsumowywać. Mam nadzieję, że przede mną jeszcze wiele lat pracy. Uważam, że dobrze się stało, że dyrektor Radwan nie pojawił się wtedy na podpisaniu ze mną umowy. Dzięki temu mogę realizować się tutaj w teatrze, miejscu, które zawodowo jest dla mnie najważniejsze. Do tej pory zagrałem w około 70 przedstawieniach, wciąż pracuję nad kolejnymi i nie chciałbym tego zmieniać.
Pana działalność aktorską w 2013 roku docenił Prezydent Miasta Gdańska, przyznając Panu Nagrodę w Dziedzinie Kultury. Na ile takie gesty są dla Pana ważne?
Każdy rodzaj wyróżnienia jest miły i sympatyczny. Wiem jednak, że często decyduje o tym jakiś określony klucz, schemat. Zdarza się, że ci, którzy zasługują na nagrodę, wiele lat jej nie otrzymują. Ja nie pracuję dla wyróżnień. Dla mnie najważniejsze jest rzetelne wykonywanie mojego zawodu i czerpanie z niego przyjemności, ale nie ukrywam, że wielkim wzruszeniem było dla mnie odebranie Medalu Gloria Artist. Był to dla mnie bardzo ważny moment.
Co jest zatem dla Pana największym sukcesem?
Rodzina. Nie zamieniłbym jej na żadne propozycje zawodowe. To moje największe szczęście. Doceniam je i nieustannie pielęgnuję, tak by nie dopuścić do sytuacji, w której dzieci mogłyby mi zarzucić, że je zaniedbałem w wyścigu po sukces.
Nie pozostaje mi zatem nic innego, jak życzyć Panu rosnącej łatwości w godzeniu życia zawodowego z rodzinnym, a z okazji trzydziestolecia pracy aktorskiej – wielu wartościowych ról teatralnych. Dziękuję za rozmowę!
Tekst i wywiad: Dominika Prais