Together Magazyn » Aktualności » Zarazkowy alert

Zarazkowy alert

Wśród współczesnych rodziców panują nowe mody i trendy, o których obecnym dziadkom się nie śniło. Jest trend na chustowanie, na otulacze, na biały szum. Na nieszczepienie dzieci. Jest trend na organizowanie ospa-party, na fit&healthy i 100% bez cukru. Są to nawyki, które świadomi rodzice mogą powielać, mogą się wzorować, jak chcą sobie poszukać, to znajdą je wszędzie. Jedne są mądrzejsze, inne – głupsze. Najbardziej ze wszystkiego, co oferuje mi dzisiejszy świat rodzicielski, lubię jednak swego rodzaju zarazkowy alert.

Wirusy wśród małych dzieci to plaga. Nie ma znaczenia, czy są to dzieci przedszkolne, żłobkowe czy domowe. Wirusy dziesiątkują nasze potomstwo w okresie październik–kwiecień. Z byle kataru przechodzi w zapalenie oskrzeli, krtani, gardła. Są to godziny spędzone w przychodni, poprzedzone latami świetlnymi prób dodzwonienia się tam. To regularna walka z dzieckiem o odciągnięcie gila aspiratorem napędzanym odkurzaczem. To histerie, pot i łzy, jak na poważnej wojnie o ekspansję terytorium.

Jak ktoś ma dziecko względnie odporne, to pół biedy. Gorzej gdy dziecko ma niską odporność, w kierunku do: brak odporności. Wtedy na takiego malucha należy chuchać, dmuchać, zwracać szczególną uwagę. Do tego stopnia, że uprzedzamy się towarzysko o chorobach własnych dzieci. Do żłobka nie prowadzimy zainfekowanego dziecka, żeby nie pozarażało reszty. I nie odwiedzamy „dzieciatych” znajomych z zakatarzonym potomkiem własnym.

Obecnie w bardzo złym tonie jest pojawienie się z zakatarzonym choćby dzieckiem u znajomych bez uprzedzenia. Nie mówiąc już o chorowaniu grupowym, rodzinnym. Oczywiście działa to w obie strony. Rodzice życzą sobie być wcześniej poinformowani o takich niespodziankach wizytowych niż być niemile zaskoczeni. Nikt nie lubi i nie chce, by jego dziecko chorowało, więc nie ma się zupełnie czemu dziwić. Przeciwnie – uważam, że praktyka ta powinna na stałe wrosnąć w kontekst kulturowy rodziców i z nowego trendu stać się oczywistością.

Należy również informować rodzinę, na przykład w obliczu zbliżających się Świąt, żeby mieli się na baczności i wystrzegali chorób, bo do choćby zakatarzonych bliskich, rodzice z dzieckiem chorowitym, niestety, nie wpadną. Nie ma się co oburzać, tylko być wdzięcznym – to pełna mobilizacja dla rodziny, by dbać o siebie. Jedno dziecko nawet nie odczuje kontaktu z przeziębionym dorosłym, a inne (moje) wyjdzie ze spotkania z zakatarzonym wujkiem z płonącymi oskrzelami i czołem z funkcją pieca.

Co prawda, dowodzi to, że obecnie dzieci zawładnęły życiem rodziców. Podporządkowujemy się im bez szemrania. Na początku żyjemy według rutyny i ich rytmu dnia. Wszelkie zakupy, wyjazdy i odwiedziny odbywają się tak, by nie zakłócić dziecięcych pór snu, aktywności czy posiłków. To też znak czasu. Naszym dziadkom, czy nawet już rodzicom, nie śniło się we wczesnym rodzicielstwie, by tak podporządkowywać się dzieciom. W niejednym domu smuga wypalonych papierosów zalewała bawiące się w tym samym pomieszczeniu dzieci. Nikt nie miał skrupułów. Dziś to nie do pomyślenia. Samo palenie nie mieści się już w standardach współczesnego życia, a co dopiero przy dzieciach…

Uważam, że ten zarazkowy alert to bardzo słuszna inicjatywa i praktyka. Unikamy w ten sposób chorób, niedomówień i towarzyskich kwasów. Należy sobie uzmysłowić, że nie jest nietaktem odmówienie wizyty znajomym z chorym dzieckiem. Nietaktem staje się niepoinformowanie gospodarzy o chorobie gościa.

Nie ma sensu nawzajem się narażać na nieprzespane noce, troski, gile, gorączki i kaszel. Nie należy takich rodziców potępiać ani wyśmiewać czy krytykować. Nie należy się od nich towarzysko odwracać, a jedynie separować na czas choroby. Nie jeździmy do chorych dziadków i nie przyjmujemy w domu gości, kiedy dzieci są chore. Wśród miliarda idiotycznych mód, ta jest niezwykle sensowna i warta wdrożenia. Sądzę, że za kilka lat będzie już normą wśród rodziców, nie zaś nowym, modnym trendem.

Iwona Kosińska

Oceń