Od 22 lat „żyje w pożyciu” z żoną Magdą. Wspólnie, na zasadzie sztafety, wychowali dwójkę nadenergetycznych dzieci.
Szymon Majewski w rozmowie z Klaudią Grohs tłumaczy, dlaczego czasami warto posprzątać. Wspomina wezwanie do szkoły z powodu spojrzenia córki i przyznaje, że uwielbia wycieczki do castoramy.
KG: W swojej książce „Życie w pożyciu” często podkreśla Pan różnice w podejściu kobiety i mężczyzny, nawet do tak prostych spraw jak śniadanie. Pana żona chce najpierw sprzątnąć kuchnię, podpiąć oberwaną zasłonę i zmyć wczorajsze naczynia, podczas gdy Panu i reszcie rodziny burczy już w brzuchu. Jak sprawić, aby w związku „wilk był syty i owca cała”?
Skoro moja żona od dwudziestu dwóch lat mówi o porządkach, to chyba jej na tym zależy. Pomyślałem, że może zrobię wreszcie jakiś ruch w tę stronę. Pewnie nie stanę się ideałem, ale powiedzmy, że tu sprzątnę, tam coś zrobię, bo wiem, że ona lubi ład. Moja żona zachowuje się zresztą podobnie. Widzi, że ja tego nie lubię, więc stara się nieco bagatelizować te rzeczy i skupiać się na czymś innym, żeby nie zwariować. Poznaliśmy już siebie, dotarliśmy się.
O ironio, będąc bałaganiarzem w domu, zmieniałem się, gdy wyjeżdżałem z harcerstwem. Mój zastęp otrzymywał najwyższe noty za czystość. Za każdym razem, kiedy wracałem do domu, uznawałem, że teraz już mama przejmuje stery porządków. Miałem tylko wytyczoną ścieżkę do łóżka. Być może jest tak, że my, faceci, gdy pojawia się obok nas kobieta, myślimy, że zdejmie nam to z głowy kilka rzeczy – że to jej działka. No dobrze, w takim razie ja mam inną działkę, na przykład reperuję. Urządzam sobie dwa dni w miesiącu, kiedy zamieniam się w polskiego hydraulika – chodzę i reperuję. Nie robię skomplikowanych rzeczy. Wymienić kostkę czy kołki rozporowe – to potrafię. Nikt mnie pewnie o to nie podejrzewa, ale uwielbiam wycieczki do Castoramy. Uspokaja mnie, że wszystko jest na swoim miejscu. Uwielbiam kupować sobie narzędzia. Wiele z nich jest mi niepotrzebnych, ale lubię stać nad wiertarką i zastanawiać się, czy jej nie kupić. Może dlatego, że mój dziadek był majsterkowiczem?
KG: Czyli w małżeństwie trzeba nauczyć się sztuki kompromisu?
Mam wrażenie, że małżeństwo jest trochę jak tango: dwa kroki do przodu i zawsze jeden w tył. Jeżeli wstępujesz w związek małżeński z myślą, że nie rezygnujesz z niczego co do tej pory miałeś, a wszystkie swoje marzenia realizujesz tak, jakby nikogo obok Ciebie nie było, to nie ma mowy o miłości. Albo zostajesz sam, albo trzeba się jednak trochę dostosować. Musi być jakiś ONZ, trzeba nauczyć się negocjować.
KG: Czy wskazany jest podział obowiązków przy wychowywaniu dzieci?
Śmiejemy się z żoną, że wychowywaliśmy dzieci na zasadzie sztafety. Jak jedno z nas miało dosyć, mówiło: „Słuchaj, ja już nie mogę iść na zebranie do tej szkoły, ty idź”. Bywało, że razem chodziliśmy. Jedno do jednego, drugie do drugiego. Mijaliśmy się na korytarzu z różnymi minami, bo cały czas były jakieś akcje. Nasze dzieci – dziś już duże – syn robi maturę, córka już studiuje – w okresie dojrzewania naprawdę dały nam popalić. Ja i moja żona byliśmy zresztą podobnymi dziećmi.
Chociaż to się teraz zmienia, mam wrażenie, że w Polsce jest schemat ojca nieuczestniczącego. Ja tymczasem zawsze starałem się jak wariat. Nierzadko było to nawet przyczyną konfliktów w pracy, ale musiałem mieć to podzielone. Myślałem: kariera, radio, telewizja, ale musi być czas, żebym jednak był w domu. Na początku mieliśmy mieszkanie trzydziestometrowe i dzieci biegały mi po głowie, kiedy pisałem. Co ciekawe, jak już nam się powiększył metraż, to nadal lubiłem pisać, gdy miałem wokół siebie żonę, dzieci i psa. Nigdy nie idę do pokoju, w którym mogę spokojnie pracować, bo jestem uzależniony od tego szumu. Jak wymyślam skecze lub przygotowuję się do pracy, to ciągle mam jakieś skojarzenia, pomysły i bywam nieprzytomny. Wielokrotnie słyszałem w takich sytuacjach od swoich dzieci: „Tato ty mnie nie słuchasz”. Żeby nie myśleć o pracy, zacząłem uprawiać boks, tylko muszę się pilnować, żeby mnie ktoś nie trafił w głowę.
Dla mnie rodzina jest genialną przygodą, która mi się przytrafiła i jestem szczęśliwy, że mogłem w niej uczestniczyć – przy przewijaniu, przecinaniu pępowiny, jak mój syn siadał na rowerek… Byłem z synem na spływie kajakowym, razem ze mną uczył się grać w tenisa. Z córką wspólnie rysowałem, a teraz ona studiuje na ASP. Pamiętam te wszystkie rzeczy, nie ma chyba nic cudowniejszego.
KG: Jest Pan zdeklarowanym monogamistą i często podkreśla wartość wierności. Przekonuje Pan do tych racji Polaków?
Nie chciałbym być jakimś guru od monogamii. Koleżanka mojej żony powiedziała: „Tyle gadasz o tej monogamii, że teraz gdybyś nawet chciał zrobić skok w bok, to nie ma jak”. Rzeczywiście, choćbym chciał, teraz musiałbym chyba uciec z kraju. Zgłosiło się do mnie stowarzyszenie katolickie studentów Uniwersytetu Warszawskiego. Chcieli, żebym reprezentował ich akcję, pt. „Wierność jest sexy”. Sam zresztą wymyśliłem im to hasło. Nie chciałbym jednak na zasadzie doktrynerskiej mówić takich rzeczy ludziom, bo to może być różnie. Kiedy patrzę na mistrzów tego świata w pouczaniu, to stwierdzam, że ja nie mam takiej śmiałości.
KG: A przekazuje Pan z żoną te wartości swoim dzieciom? Czy można nauczyć je budowania trwałych związków i nieulegania pokusom dzisiejszego świata?
Jak przyglądam się swoim dzieciom, to sam nie wiem jakie stworzą związki. Mam wrażenie, że mogą szukać podobnego modelu rodziny, ale czy tak będzie? Dla mnie rodzina jest szalenie ważna, ale jak moje dzieci będą żyły i czy będą chciały odtworzyć ten schemat w swoim domu – to zawsze pozostaje pytaniem. Mam wrażenie, że wpływ na to, jak się u nas w małżeństwie zadziało, ma to, że ja i Magda jesteśmy z rozbitych rodzin. My uczyliśmy się trochę tego bycia rodziną, bo oboje mieliśmy doświadczenia połowiczne. Mój tata rozstał się z moją mamą. U Magdy była dokładnie taka sama historia. Pamiętam jak cierpiałem z tego powodu. Ukrywałem to i myślałem sobie: „Chcę, żeby życie moich dzieci wyglądało inaczej”.
Podobno, jakkolwiek by się nie działało, dzieci w pewnym momencie i tak będą miały o coś pretensje do rodziców, o jakiś nadmiar czy niedobór. Ja miałem w pewnym momencie pretensje do mojej mamy, która nie żyje od paru lat, że była nadopiekuńcza. Dobra, kochana mama, kochająca mnie bezgranicznie, a ja nagle: „A tu trochę przesadzałaś”. Może mogła mnie bardziej usamodzielnić, może byłbym mocniejszy w niektórych sytuacjach? Ważne jest, żeby dzieci były świadkami miłości rodziców, ich czułości, przytulania. Nie mówię o namiętnych pocałunkach, ale jak ojciec przytuli czy powie coś miłego żonie to są dla nich wzory, które potem zaowocują. Kiedy dzieci to widzą, może o tym nie myślą, ale to potem może się „wdrukować”. Ja mojemu synowi zawsze mówiłem: „Przepuszczaj kobiety przodem, mów »Dzień dobry« jak gdzieś wchodzisz”. On tego nigdy nie robił. Któregoś dnia, kiedy już przestałem go upominać, wchodzimy gdzieś i nagle mój syn mówi „Dzień dobry” i przepuszcza kobietę pierwszą. Zadziałało.
KG: Gdy pojawiają się dzieci, romantyczny związek dwojga ludzi przechodzi trudne chwile. Czy to w ogóle jest możliwe, aby po latach nie zamienić się w spółkę o nazwie „Rodzina”, w której każdy tylko wypełnia swoje obowiązki?
Podstawową sprawą jest to, że z trudnych momentów czy kryzysów ludzi ratują wspomnienia. Było ciężko, urodziła się nam dwójka dzieci, mniej więcej jedno po drugim. My niewyspani, dużo pracy, ja nieprzytomny, zasypiający w metrze czy w autobusie – pamiętam, że przesypiałem wszystkie przystanki. Natomiast Magda czuła się po prostu nieatrakcyjna. Ale połączyło nas fajne uczucie, nie mieliśmy do siebie pretensji o to, że chwilowo jest inaczej i zawsze staraliśmy się mieć odrobinę czasu dla siebie. Pierwszy taki moment, kiedy pojechaliśmy razem, bez dzieci, nastąpił chyba po pięciu czy siedmiu latach. Wzięliśmy dwutygodniowy urlop i pojechaliśmy nad morze. Dzieci zostały z babcią. Jechałem i bałem się, że my już od tak dawna nie byliśmy ze sobą sam na sam, iż nie wiem, czy w ogóle będziemy chcieli ze sobą być? I nagle okazało się, że chodziliśmy ze sobą za rękę, przytuleni. Wszystko wróciło, byliśmy znów bardzo blisko. Potem zauważyliśmy, że każdy wspólny urlop czy wyjazd na weekend (o to akurat Magda zawsze dbała) pomagał nam się do siebie zbliżyć.
KG: Jako ojciec z wieloletnim stażem, pewnie ma Pan jakieś wychowawcze tricki, którymi mógłby się Pan z nami podzielić? Czy istnieją jakieś sprawdzone metody?
Myślę, że to zależy od dzieci. Nasze były nadenergetyczne, tak jak my. Wszystkie metody „wprost” nigdy nie dawały rezultatów. Zawsze trzeba było wymyślać sposoby, żeby do nich dotrzeć. Pamiętam jak było z tenisem. Gdybym powiedział: „Antek, tenis to fajna gra, powinieneś spróbować” to już byłoby „pozamiatane”, nie byłoby nawet mowy o tenisie. Należało wymyślić strategię. Siadałem czasem wieczorem i się zastanawiałem jak to zrobić, żeby wyszło tak, że on sam to wymyślił i powiedział: „Tato, tenis to jest fajna gra, chcę zagrać”. Teraz Antek świetnie gra w tenisa i lubi to robić. Gdybym jednak tylko mu mówił: „Masz grać”, to na pewno by nie grał w tenisa. Jeśli chodzi o obowiązki, to do tej pory (Antek ma 19 lat), mówię mu: „Może byś wyszedł z psem”, a on odpowiada: „Przecież byłem w zeszłym tygodniu”. Mówię wtedy: „No to Stary, powiedz to psu”.
My też ponieśliśmy kilka klęsk. Mam wrażenie, że trochę rozpuściliśmy to nasze „towarzystwo”. Byliśmy rodzicami, co to zawsze wszystko było podane i przygotowane. Z czasem jednak zamiast rodziców pojawia się życie, które daje dużą weryfikację. Mówię im: „Uważajcie, bo z nami to nie jest kłopot, ale spotkacie przeróżnych ludzi”. Moje dzieci mają mocne charaktery. Córka na studiach musi sobie radzić z wykładowcami, a nie ze wszystkimi układa jej się super, bo ma charakterek. Dużo wyraża też oczami, tak jak moja żona. Z powodu spojrzenia mojej córki byłem wzywany do szkoły, a dokładnie z powodu tego, jak ona patrzyła na starszą matematyczkę.
Poprosiłem, żeby pokazano mi „ jak ona patrzy”, na co dostałem odpowiedź, że „w tych jej oczach kryje się jakaś pogarda”. Odpowiedziałem, że znam to spojrzenie i wiem o czym mowa, bo to pewnie jest spojrzenie numer dziesięć czy jedenaście. Kobiety tak oczami potrafią.
KG: Jest coś, co masz sobie do zarzucenia w kwestii wychowania dzieci?
Być może przez doświadczenia rozwodowe naszych rodziców pozwalaliśmy czasami dzieciom na zbyt dużo. Nigdy jednak nie chciałem być jednym z tych ojców nadambitnych, surowych. Mój ojciec, kiedy był z nami przez jakiś czas, to był właśnie taki. Mama zrobiła wszystko, żeby potem było inaczej, ale został mi taki odrzut wobec restrykcyjnych ojców. Nigdy też nie chciałem mówić dzieciom, co mają robić. Syn zdaje maturę w tym roku i nie zdecydował jeszcze co chce potem robić. Moja córka, pół roku przed maturą powiedziała, że zdaje na ASP. Dla mnie super – bądź szczęśliwa. Zdała bardzo dobrze.
Nie można dzieciom wymyślać życia. One muszą iść umiejętnie przez życie, czasem też ponosić konsekwencje. Chciałbym i miałbym takie marzenie, żeby je uchronić przed wszystkim, ale wiem, że tego nie zrobię, nie dam rady. Jak mój syn chce dostać mandat za picie piwa nad rzeką, to dostanie ten mandat. Jeśli przejedzie na gapę, nie będę płacić jego mandatów. A on uważa, że to głupota, bo o czwartej nad ranem złapał go kanar.
Zamienialiśmy się z żoną – raz byłem złym, raz dobrym policjantem. Generalnie jednak, jeśli chodzi o konsekwencje to była masakra. Jakieś kary – mnie to rozkładało, byłem bezbronny. Zawsze starałem się bronić swoich dzieci. Jak byłem wzywany do szkoły, starałem się wypośrodkować racje. Nauczyciele czasem mieli rację, ale starałem się ich tłumaczyć, stawałem po ich stronie, ale już w domu mówiłem: „No, nie można tak patrzeć na matematyczkę”. Nie jestem ojcem, którego dzieci się boją. Ja miałem takiego ojca i źle to wspominam. Ale generalnie wszystko się teraz tak zmienia, że trudno jest stawiać jakiekolwiek tezy.