Together Magazyn » Aktualności » „Prosty chłopak ze złej dzielnicy spełnił marzenia” – LIPSKEE

„Prosty chłopak ze złej dzielnicy spełnił marzenia” – LIPSKEE

P.M.: Czy potrafisz wskazać jakiś moment w życiu bądź konkretną sytuację, od kiedy zaczęła się Twoja przygoda z muzyka lub tańcem?

A.L.: Koniec lat 90tych był tym czasem gdzie uzyskałem dostęp do telewizji kablowej, dzięki niej zobaczyłem filmy takie jak „Terminator” czy „RoboCop” czy „Gwiezdne wojny”. Gdy patrzyłem się na „Terminatora” okazało się ze mam dużą łatwość w odwzorowaniu jego ruchów. Dzięki niemieckiej stacji VIVA zobaczyłem teledyski wówczas niedostępne w naszym polskim paśmie telewizyjnym takie jak Music Instructor czy Freestyle Project. Generalnie miałem już wcześniej z tym styczność, bo jak byłem mały to lubiłem odwzorowywać ruch maszyn. Jeśli dziecko naogląda się, na przykład, gwiezdnych wojen, to czasami tak to na nie wpływa… Miałem wtedy może pięć lat. Nie wiedziałem, że to jest taniec. Miałem taką świadomość, że w Stanach Zjednoczonych jest coś takiego jak Electric Boogie, a w Polsce również w podobnym czasie zaczął rozwijać się taniec jednak na termin Popping, trzeba było długo poczekać. Polacy tak naprawdę robili to już w tym samym czasie jak w USA – były media, były kasety VHS. Chociaż byliśmy za „żelazną kurtyną” i niby nic nie było, to organizowano turnieje. Wtedy to się nazywało „turniej tańca nowoczesnego” – pierwszy był chyba w Piotrkowie Trybunalskim, w 1984 czy 1985 roku. Nawet znam reżysera ,choreografa który jest bardzo popularny jest to Jarosław Staniek. Współpracowałem z nim przez kilka dobrych miesięcy przy projekcie „Metropolish”. W ostatnim czasie dzięki tej współpracy miałem niebywałą przyjemność grać krótki epizod w musicalu „Córki dancingu” wraz Kingą Preis i Jakubem Gierszałem. Tak sobie myślę ze miejsce, w którym się wychowałem wpłynęło na to, ze zainteresowałem się kulturą uliczną. Klimat Nowego Portu sprzyjał mojej zajawce. Co prawda już nie mieszkam w centrum Nowego Portu, ale na obrzeżach. Ale to wszystko mocno na mnie wpłynęło, no i ludzie, którymi się otaczałem. Tu trzeba powiedzieć, że część z nich już nie żyje… To strasznie hartowało – albo zostawałeś gangsterem albo normalnym człowiekiem. Tych drugich był najmniejszy odsetek. Jak to mówią, młodzież zawsze lgnie do złego.

P.M.: Co lub kto jest Twoją największą inspiracją?

A.L.: Obecnie, nie będzie nad generalizacją jeśli powiem ze interesuje mnie dosłownie wszystko. Otaczająca mnie rzeczywistość a w niej ludzie, momenty, dźwięki, ruch, emocje…

P.M.: Jest jakiś rodzaj tańca, który sprawia Ci obecnie największą przyjemność i łatwość?

A.L.: Generalnie jestem popperem. Popping to tylko nazwa – taki parasol, pod który wkładamy bardzo dużo stylów. Tak naprawdę jest to specyficzna forma ruchu, opierająca się przede wszystkim na gwałtownym napięciu i rozluźnieniu mięśni danej partii ciała, do bitu, do dźwięku, do akcentu w muzyce. Na dzień dzisiejszy jest ponad 30 różnych stylów. Preferowany styl charakteryzuje danego poppera. Mój ulubiony styl to tutting. Te style, które wchodzą w skład Poppingu, są tańcami, z własnymi podstawami, a nawet już z inną historią. Kiedyś to było wszystko wrzucane do jednego worka – popper robił popping i dodawał sobie, na przykład dwa ruchy z Tuttingu. Ja również jestem lockerem co znaczy tyle ze tańczę również locking, który jest elementem Funk styles. Na funk styles składają się dwa tańce – popping i locking.

P.M.: Czy to prawda, że dobry tancerz wykona każdy rodzaj tańca, do każdego rodzaju muzyki?

A.L.: Tak, jestem w stanie zatańczyć do wszystkiego. Tańczyłem do metalu, punka, do muzyki klasycznej…

P.M.: Czyli mógłbyś się nauczyć podstawowych kroków walca i poprosić do tańca Iwonę?

A.L.: Teraz nie – mówisz o czym innym. Jestem street dancerem, a nie tancerzem towarzyskim. W Polsce w ogóle mało jest wszechstronnych tancerzy, który potrafią zatańczyć oniemalże wszystko. Ale to nie wygląda dobrze na dłuższą metę, mam świadomość ze różnorodność form ruchu jest bardzo rozwijająca, ja również nie ograniczam się jedynie do Poppingu. Jednak taniec towarzyski nie jest mi bliski, nie kręci mnie to…

Iwona: Adrian ma w swoim doświadczeniu, którą etiudę tańca współczesnego. Brał udział w I edycji programu „You can dance” gdzie poniekąd zmuszony był do nauki jazzowej choreografii. Od tamtego momentu Adrian doskonale wie ze w pewnych formach ruchu się nie odnajduje.

P.M.: Czy Twoja pasja ma duży wpływ na życie? Czy jest to Twoje życie?

A.L.: Przede wszystkim popping to styl życia. To nie jest tak, że my jesteśmy popperami, idziemy dwa razy w tygodniu na salę albo do kogoś na zajęcia. Nie, popperem jest się zawsze i wszędzie. To jest już inne myślenie. Taniec kształtuje i hartuje charakter. Niejednemu facetowi w Polsce by się to przydało… To jest rygor, prawie wojskowy, który tak naprawdę sami sobie narzucamy. Nikt mnie nie zmusza, żebym codziennie chodził na siłownię, na salę, ale popping można nawet tu trenować. To jest taniec w większości przypadków statyczny. Sala to sala – ja głównie zaczynałem tańczyć na ulicy albo po domach, bo mało kto nas wpuszczał na jakieś sale. To były inne czasy. Dzisiaj wszystko się zmieniło. Pracuję w Scenie Muzycznej, mam tam sale i prowadzę zajęcia.

P.M.: Czy zgadzasz się z tym, że pasję można przekuć w biznes?

A.L.: Oczywiście, tylko nie każdy tancerz to potrafi, a już tym bardziej street dancer, bo to jest bardzo młoda dziedzina w Polsce. Jestem człowiekiem, który praktycznie pokazywał ludziom w naszym kraju, co to jest, tak na sto procent, bo nikt nie miał odwagi, żeby stanąć, zatańczyć i powiedzieć, o co w tym chodzi. Nie wiem, czy to kwestia mojej osobowości. Nie jestem w stanie nawet powiedzieć, dlaczego tak jest, bo było przede mną wiele okazji. Jeśli chodzi o opcję biznesową, to trzeba mieć dobry biznesplan w głowie – nie każdy dobry tancerz jest dobrym biznesmenem…

P.M.: Na koncie masz bardzo dużo osiągnięć – zarówno w Polsce, jak i za granicą. Pierwsze miejsca w turniejach, w bitwach tanecznych, pokazy na dużych scenach, sędziowanie, praca instruktora… Co chciałbyś jeszcze osiągnąć i jakie masz plany na przyszłość?

A.L.: Często ostatnio myślę o tym, co udało mi się osiągnąć, do czego doszedłem… No, jest tego już bardzo dużo. Czasami się śmieję, bo Iwonka mówi do mnie, że w domu nic nie robię, a jak wychodzę, to jest bardzo ciężka praca. Same te wyjazdy, niekończące się treningi, praca nas swoim wnętrzem i zewnętrzem to jest kilkuetatowa praca w nadmiarowym wymiarze godzin.

Iwona: Ale Adrian ma także sporo obowiązków domowych, z których prężnie się wywiązuje. Dobra organizacja czasu jest jego domeną. Kilka lat temu te słowa nie byłby prawdą, teraz u Adriana zaistniała wieloobszarowa zmiana. Adrian stara się godzić sferę domową, prywatą oraz medialno taneczną najczęściej z minimalną korzyścią dla tej drugiej.

A.L: No, tak… Dzielę to na dwie strefy: komercyjną i undergroundową. Komercyjna strefa to programy, telewizja, nawet ten wywiad, bo jest dla opinii publicznej. A takie undergroundowe rzeczy to właśnie sędziowanie, zawody, warsztaty… To jest istotne i jest tego dużo. Jaki mam cel? Dalej robić to, co robię i cały czas promować siebie. Stawiam na promocję. Teraz ważę, co jest ważne i ważniejsze, gdzie się bardziej opłaca tańczyć, a gdzie mniej. Wiecie, mam już 30 lat… Kocham taniec, ale nie zawsze i wszędzie można się pokazywać. O co chodzi? Na przykład o zawody. Ja się już nastartowałem w zawodach – nie muszę w Polsce udowadniać swojego poziomu na siłę raz wygram, raz przegram, wyciągam wnioski i cisnę dalej. Jest dużo wspaniałych popperów w Polsce, z którymi też przegrywałem. Jest fajnie, ale na dłuższą metę nic z tego nie wynika. Nie ma z tego dużych pieniędzy, a przecież chodzi o to, żeby z tego żyć. Duże pieniądze są wtedy, jeśli umiemy zrobić coś z tym więcej, zorganizować jakiś projekt, zawody, warsztaty z samym sobą… Być może w przyszłości powiążemy to z teatrem, chociaż już grywałem w teatrach. To też nie jest tak fajne jak myślą inni – teatr, światełko i sobie tańczymy. Nie, to jest normalna praca. Szczerze mówiąc, nie do końca za tym przepadałem tak w stu procentach, bo to się wiąże z jakąś powtarzalnością i monotonią – cały czas trzeba robić to samo. I tak, jeśli grałem w sztuce, to pewne rzeczy sobie zmieniałem… Ale cel na dzisiaj to promocja, ciągły rozwój, praca, przede wszystkim nad sobą. Wiadomo, że taniec rozwija, i nie tylko fizycznie – w głowie też coś zostaje. Głupi nie tańczy zbyt dobrze, bo to wymaga dużego wysiłku, także intelektualnego.

P.M.: Polska Cię poznała dzięki programowi „Mam Talent”. Stałeś się rozpoznawalny, pewnie również za granicą. Czujesz się celebrytą?

A.L.: Żeby zostać celebrytą, najpierw trzeba wykonać jakąś pracę. Szczerze mówiąc, nikt za darmo nie będzie cię pokazywać palcem na ulicy. Istnieje tu ścisły związek z pracą. Ja się nie czuję celebrytą. Był kiedyś taki okres, że troszeczkę z tego korzystałem, ale to było „dawno i nieprawda”. Ktoś może powiedzieć, że się zmieniłem – na pewno tak się stało. Dzisiaj, po ostatniej edycji „Mam Talent”, nabrałem pokory do siebie i do tego, co robię. Nie wiem, wydaje mi się, że może to zadziałało w drugą stronę. Cały czas – jak to powiedziała Agnieszka Chylińska – szukam siebie, sprawdzam, próbuję rożnych opcji.

P.M.: Jakie są plusy i minusy rozpoznawalności?

A.L.: Plusy i minusy zależą tylko od nas samych. Żadna sława nie jest zła. Nawet jeśli ktoś zrobi coś głupiego, to poświęcamy czas na to, żeby pogadać o tej osobie – to też wzbudza jakieś zainteresowanie. O zwykłych ludziach się nie rozmawia. Dla mnie minusem jest zasada, że apetyt rośnie w miarę jedzenia – chce się być więcej w tej telewizji… Nie ukrywam, że jest to fajne, jak prosty chłopak z dzielnicy, z Nowego Portu, wchodzi nagle na takie salony. Jest to dość dobry wynik. Szczerze mówiąc, w Polsce trzeba propagować takie pozytywne historie. Polacy to ciągle jeszcze taki „fajny” naród, że gdyby mogli, to by ujęli i jeszcze dodali złych rzeczy, a sami chcieliby być na twoim miejscu. Trzeba więc przede wszystkim mieć dystans.

P.M.: Pracujesz również jako instruktor z dziećmi i z młodzieżą. Co Ci sprawia w tych zajęciach największą radość, a co największą trudność?

A.L.: Swój talent do uczenia ludzi odkryłem przypadkiem. Jestem tego zdania, że jak się coś robi, to na sto procent. Prowadzę te zajęcia – wiadomo, to też jest praca, jest monotonia, pokazuje się ten sam ruch sto tysięcy razy – ale jak się bierze kogoś indywidualnie na warsztat i ten ktoś zaczyna odnosić nawet większe sukcesy niż ty, to jest też istotne. Mam takich uczniów. Wiem, jak to się robi, jak ich promować– oni wiedzą jakie mają oczekiwania. Odnoszą takie same sukcesy jak ja, jeśli nie większe, więc jest to satysfakcja i opcja optymistycznie nastawiająca na przyszłość. Każdy jest inny – z kobietami się inaczej pracuje, bo są dosyć specyficzne, aczkolwiek też bardziej zdecydowane niż faceci, a to jest bardzo ważne, szczerze mówiąc. Dzisiejsze pokolenie mężczyzn, przyszłych mężów w szczególności… no, stoi pod znakiem zapytania. Rola ojca jakby zaginęła w rodzinie; nie wiem, co się dzieje. Nastąpiła zamiana ról, i to wszędzie. To też zależy od ciebie, trzeba mieć do tego mocny charakter, być zdeterminowanym. To nie są takie wyświechtane słowa, że nie trzeba się poddawać, tylko pracować. Po prostu trzeba mierzyć siły na zamiary i spełniać swoje marzenia, chociaż w jakimś tam stopniu.

P.M.: Czy każde dziecko, nawet pozornie mało sprawne ruchowo, można nauczyć tańczyć? Czy jest to nie tylko pasjonujące hobby, ale i dobra forma aktywności fizycznej? Wielu dzieciom tej aktywności brakuje, dużo czasu spędzają przy komputerach, z tabletami, przed telewizorem…

A.L.: Takie czasy, jak to mówię. Kazik śpiewał: „Dzisiejsze czasy zarządzają swój kres”. Każdy okres się czymś charakteryzuje. Obecnie mamy po prostu erę globalizacji, nieograniczony dostęp do technologii, i to bardzo dobrze z jednej strony. Problem polega na tym, że ludzie czasami nie mają umiaru. Nie potrafią się zdystansować i nie mają hamulców. Ja też w pewnym kwestiach nie mam umiaru – do treningów czy innych rzeczy. Kiedyś nie miałem zahamowań w jedzeniu, bo jak zaczynałem tańczyć, byłem o głowę niższy i ważyłem 100 kg. I również jest to przykład na to, że przypadkiem można wykorzystać to, co się robi nie tylko dla siebie – przy okazji sylwetka też jest lepsza. Po roku ludzie widzą różne osoby, bo jeżeli się chudnie 30 kg… Ale to nie był mój cel – to po prostu pasja.

P.M.: Jeśli dziecko jest otyłe, to jest to dla niego sposób na zrzucenie wagi?

A.L.: Popping jest bardzo specyficznym tańcem, do tego nie trzeba mieć wygimnastykowanego ciała. Nie znam aż tak dobrze młodzieży. Pracuję z nią, ale nie jestem w stanie wejść do ich głów. Dzisiaj każdy wie lepiej, każdy jest najmądrzejszy i każdy by się najchętniej z tobą kłócił, ale z drugiej strony, jak się już przychodzi na te zajęcia, to czar pryska. Okazuje się, że trzeba włożyć w to trochę pracy. To nie jest Facebook. Nawet słyszałem taki kawał ostatnio – chłopak się pyta dziewczynę: „Jesteś modelką, to gdzie pracujesz?”. A ona mówi, że na Facebooku. Chodzi o to, że gdy się wylogujemy, czar pryska. Każdy jest artystą zaj***ym, nie wiadomo jakim modelem, i to jest łatwiejsze życie. Dlatego oni wolą być w tym świecie nierzeczywistym, w którym możesz się wykreować i nawet z tego żyć. Można zarabiać na tym, nie oszukujmy się, nawet sto razy większe pieniądze niż w realnym świecie. Dzieciaki mówią, że jest real i wirtual, i to dzieci, które mają po dziesięć lat! Facebook, szczerze mówiąc, wymaga umiejętnego korzystania. Gdy się pytam kogokolwiek o Facebooka, to słyszę, że oni „tylko trochę” z tego korzystają, ale cały czas są dostępni, co chwilę dodają nowe zdjęcia czy filmiki, żeby było więcej like’ów, bo o to w tym chodzi.

Iwona: Są ludzie, którzy chcą mieć z Adrianem zajęcia indywidualne, nie dlatego, że są zafascynowani poppingiem i chcą się uczyć, tylko po prostu, żeby sobie zrobić z nim fotkę i wrzucić na Facebooka, warto więc Adrianowi za to zapłacić. A to, czy mają motywację do tańca, czy nie, w ogóle się nie liczy. Albo proponują Adrianowi zajęcia indywidualne u nas, bo dla nich jest to mega fascynujące, że mogą wejść do prywatnego domu Lipskiego. Mniej więcej tak to już teraz wygląda, pojawia się kwestia czy „wszystko jest na sprzedaż?”. Kiedyś, aby reprezentować kulturę uliczną należało mieć wiedzę i umiejętności, dostęp do hiphopu był reglamentowany, wręcz elitarny mogłeś wejść do tego świata jedynie w momencie gdy „coś” sobą reprezentowałeś: świetnie tańczyłeś, malowałeś, tworzyłeś muzykę, znałeś historie tej kultury. Wówczas pieniądze nie miały żadnej wartości.

A.L.: Jak to się dostaje już do mediów i jest znane – albo gdyby to było niszowe i inna grupa by się tym zainteresowała – to już by był swego rodzaju lans. To jest nietypowa opcja. Nie oszukujmy się, nie każdy tak tańczy; to jest trudny taniec, bardzo trudny. Ja mogę mieć na sali trzydzieści osób, a zostanie pięć, bo się wykruszą. To jest jak z treningiem przetrwania albo jakby cię szkolili na komandosa. To podobna sprawa – na dłuższą metę większość uczniów tak ci powie. I to jest lans. Zahaczamy ciągle o tę komercyjną stronę. Ludzie dążą za wszelką cenę do tego, żeby zaistnieć, nieważne jak. Przy okazji można jeszcze mieć jakiś szacunek: „On ma ten fame dobry, on tu wygrał, tam przegrał, jest artystą w dodatku, jest zaj***ym tancerzem – to super, ja też tak chce”. Ale to są lata pracy, a tak naprawdę – dekady.

P.M.: Czy żeby realizować swoje marzenia trzeba mieć dużo odwagi? Większość ludzi boi się ryzyka i wolą zostać nawet w swoim wirtualnym świecie. Tobie się udało. Skąd ta odwaga? Czy mógłbyś poradzić coś osobom, które się boją przerwać rutynę codzienności?

A.L.: Powiem tak: to zależy od ciebie. Mi się też czasami nie chce nic robić – wstaję rano, jestem zamulony. Byłem wychowany twardą ręką. Jeśli się coś robi, to jedno, ale dobrze, a nie pięćset rzeczy, źle albo połowicznie. To jest bardzo ważne, żeby robić coś na sto procent. To jest zmaganie z samym sobą. Pamiętam pierwszą walkę, jak musiałem zatańczyć przed ludźmi … Ale musiałem to zrobić. Był ten moment, że musiałem się przełamać, bo gdybym tego nie zrobił, to by mi kazali wypieprzać. Idziemy do telewizji i nie wiemy, czego się spodziewać. Nie możemy się sugerować tym, że ktoś coś powiedział. Każda stacja jest inna – zależy, czy produkcja cię polubi, jak cię przedstawią, bo tam też są ludzie. To, czego ty chcesz, jest bardzo mało ważne. Miałem to szczęście, że tak mnie przedstawiali jak chciałem, więc nie mogę złego słowa powiedzieć, bo bym tych ludzi obraził. Od wielu lat z nimi współpracuję. Oni nigdy mi nie chcieli zaszkodzić. Szczerze mówiąc, nie interesuje mnie to, co robią inni. Wiem, jak sam pracuję.

P.M.: Pochodzisz z Gdańska. Czy uważasz, że dla młodych osób są w tej chwili w Trójmieście perspektywy rozwoju i odniesienia sukcesu?

A.L.: Zawod artysty od zarania był niepewną profesją. Zresztą, co jest w Polsce pewnego…? Dziś pracujesz, jutro już nie… Jestem kowalem swojego losu. Nigdy nie pracowałem zawodowo. Pracuję tańcem, mogę nawet siedzieć na krześle i mówić, co ma kto robić, bo moja pozycja już mi na to pozwala. Wszystko zależy od nas samych. Dziś pracujesz w tańcu, ale jutro może być inaczej. Ludzie nie powinni też ciągle gonić za pieniędzmi. Gonimy całe życie, robimy coś, czego nienawidzimy, a jak się budzimy w wieku sześćdziesięciu lat, to jesteśmy schorowani, znerwicowani, nieszczęśliwi i wydajemy te pieniądze na lekarstwa. Emerytury też możemy nie mieć. Kapitalizm to bezduszny system. Zdaję sobie z tego sprawę. Żyję takim trybem życia – raz się zarabia więcej, a raz mniej. Mi to odpowiada, jestem szczęśliwym, uśmiechniętym człowiekiem, ale nie z głową w chmurach. Jestem ogarnięty tanecznie i sferę materialną też mam ogarniętą. Tak zresztą musi być, jeśli jestem z kobietą tyle lat, mieszkam u niej, płacę też rachunki, a to, szczerze mówiąc, również bardzo istotna sprawa. Znam też typowych tancerzy, artystów, marzycieli – jeździliby ciągle, wydawali kasę, nie potrafili tego dobrze wykorzystać. Trzeba mieć swój mózg, swój plan, jakieś priorytety. Polacy tylko ciągle omawiają, ile kto zarabia albo co kto ma. W tym biznesie trzeba mieć naprawdę twardy tyłek…

P.M.: Iwono, w jaki sposób starasz się wspierać Adriana?

Iwona: Ponieważ Adrian jest artystą, staram się rozumieć jego widzenie świata, które w moim odczuciu opiera się na dużej wrażliwości. Bywają momenty gdzie zmagamy się z dużą niestabilnością, ale cóż artyście należy wybaczyć. Biorąc pod uwagę specyfikę Adriana odciążam go z tak przyziemnych czynności jak wypełnianie wszelkich formalizmów. Pojawia się, na przykład, zapytanie ofertowe i słyszę: „Iwonka, napiszesz to?”, więc odpowiadam: „Nie, mam bardzo dużo swojej pracy”. Po czym widzę, że Adrian i tak tego nie robi, więc zdenerwowana biorę laptop i robię mu tę ofertę, przygotowuję pod jakiegoś konkretnego, przyszłego kontrahenta. Jestem z Lipskim od zawsze – jak zaczynał tańczyć, to już się pojawiłam. Nasza historia zaczęła się od tego, że Adrian szedł i niósł matę. Zapytałam, czy mogę z nim iść, bo widziałam, że skoro niesie matę, to pewnie będzie tańczył. A on spojrzał na mnie i powiedział: „Jak musisz…”. I tak już zostało. Ten taniec towarzyszył nam od zawsze. On był w naszej dzielnicy. Było normalne, że ludzie malowali, beat boxowali – my tym wszystkim żyliśmy. Gdy ktoś mnie pyta, jak sobie radzę z pasją Adriana, odpowiadam, że to też jest moja pasja. Blady Kris powiedział kiedyś, że jesteśmy z Lipskim dwugłowym potworem. Trochę tak jest. Adrian również mi bardzo pomaga w mojej pracy, też mogę na niego liczyć, ale wiadomo, że jego praca jest bardziej spektakularna.

P.M.: Czym się zajmujesz na co dzień, Iwono?

Iwona: Pracuję w placówce socjoterapeutycznej, którą współprowadzę z Kasią Partyką, wytrawnym pedagogiem i profilaktykiem. Fundacja Zmian Społecznych „Kreatywni” w której pracujemy wygrała konkurs na prowadzenie tego typu miejsca. Dostałyśmy całkowicie pusty lokal i miałyśmy bardzo mało czasu, żeby to miejsce doposażyć i przygotować je na prace z grupami socjoterapeutycznymi. Oprócz tego mam teraz zajawkę na wszelkie zaburzenia zachowania – robię staż w Centrum Terapii i Diagnozy Zaburzeń Rozwojowych u dr Zielińskiej, która jest olbrzymim autorytetem w swojej dziedzinie, genialnym diagnostą, po prostu kobietą z ogromną wiedzą. Teraz, na stażu w CDiT, spotykam się z fenomenalnymi dzieciakami, które mają różne zaburzenia zachowania – od autyzmu, zespółu Aspergera, po mutyzm wybiórczy czy nawykowe zaparcia, itp. To są piękne momenty, gdy można pracować z dzieckiem i patrzeć, jak się rozwija, a jeszcze do tego współpracować z jego rodziną. Oprócz tego robimy z Lipskim trzecią edycję Block Battle – to taka impreza, którą próbuję modyfikować. Mamy jakieś utarte ścieżki, imprezy zawsze wyglądają tak samo. Dlatego dla mnie jest ważne, żeby oprócz konfrontacji tanecznej szła za tym wiedza, sylwetki poszczególnych tancerzy, jakiś panel dyskusyjny, żeby poruszać ważne kwestie. Oprócz tego, że taniec to ruch, mamy też społeczność zgromadzoną wokół tańca. Bardzo ważne dla mnie jest to, żeby wyposażać ich w odpowiednią wiedzę.

P.M.: Jeśli chodzi o pasje Adriana i życie codzienne, co jest najtrudniejsze?

Iwona: Adrian cały czas ćwiczy i nasz dom powoli staje się siłownią. Otwieram oczy, widzę Adriana na rowerze eliptycznym i wiem, że on już co najmniej godzinę na nim jeżdzi. Bywa, ze Adrian jest poza kontaktem, wiem wówczas ze pytanie o dzień powszedni nie ma większego sensu, gdyż wówczas Adrian przebywa w swoim tanecznym świecie. Wiem, że to są dla niego wartościowe momenty, ale fajnie by było czasem go z niego wydobyć. Co mnie jeszcze denerwuje? Nieustannie odpalony Facebook. Rozumiem, że to forma promocji i Adrian tak się komunikuje ze światem, swoimi pracodawcami i fanami. Ale już wprowadzamy zasady w naszym domu, one powstają – od tej do tej godziny jest czas tylko dla nas.

P.M: Co w tej sławie jest najbardziej denerwujące?

Iwona: Tak naprawdę, to jest przyjemne… Ludzie często mnie pytają, czy bycie dziewczyną Lipskiego jest obciążające. Zawsze im mówię, że Adrian też by się zgodził, gdyby mówili na niego „chłopak Iwony”. Mamy osiągnięcia, ale trochę z innych obszarów. To, co robi Adrian, jest bardziej interesujące i spektakularne niż fakt, że dziecko po tygodniu terapii zacznie jeść albo już nie powie: „Weź mi to, k***a, podaj”, tylko: „Proszę, podaj mi herbatę”. Na tym polega moja praca. Jesteśmy trochę rzemieślnikami. Próbujemy wyposażać nasze dzieciaki w pewne konkretne umiejętności. Jeśli chodzi o sławę, to jest to strasznie przyjemne. Po tych dwunastu latach jest we mnie mało zazdrości o fanki.

P.M.: Pamiętasz jakąś sytuację, która wyprowadziła Cię z równowagi?

Iwona: Jestem trochę egocentryczna, więc opowiem o sobie. Kiedyś byliśmy w jakimś klubie z Adrianem. Wchodząc do toalety miałam dużą przyjemność usłyszeć zachwyty stojących w niej dziewcząt nad osobą Adriana, jednak zdecydowanie nie podobała im się jego dziewczyna, którą intensywnie krytykowały, postanowiłam włączyć się w tą dyskusję gdyż ewidentnie nie zostałam rozpoznana jako właśnie „ta dziewczyna Adriana”, znalazłam z dziewczynami wspólny język. W takich momentach należy mieć do siebie i innych dużo dystansu. Teraz już bardzo rzadko chodzimy do klubów, bo chyba nic fajnego w nich nie ma. Wychowywaliśmy się ze sobą, zaczęliśmy być razem jak mieliśmy 17 lat, więc ta baza doświadczeń, które dzielimy, tak nas spaja, że chyba będziemy ze sobą już na zawsze. A jak jeszcze pomagam Lipskiemu? Adrian nie ma prawa jazdy. I w ogóle unika jazdy samochodami: przeżył dwa wypadki, jak przyspieszam do stu czterdziestu na autostradzie, to on trzyma się fotela jednak chętnie korzysta z mojej pomocy przy szybkim przemieszczaniu się. W moim odczuciu najważniejsze ze jesteśmy team’em, suportem w codzienności, darzymy się uczuciem i szanujemy swoje potrzeby, staramy się patrzeć w tym samym kierunku.

P.M.: Kiedy zauważyłaś, że Adrian jest ponadprzeciętny?

Iwona: Adrian był zawsze wyjątkowy. Jak go poznałam, był nieco grubą kulką i wiedziałam, że w nim coś tkwi. On był zawsze interesujący. Sypał dowcipami, był uśmiechnięty od ucha do ucha, ale wiedziałam, że to tak do końca z nim nie jest. Tę wyjątkowość Adriana było widać od zawsze. Wchodził do mnie oknem, bo moja mama nie była zadowolona z jego wizyt. On był inny. Puszczał muzykę na kaseciaku i wyciągał jakieś świetlne miecze z niewidocznej kieszeni. Dopiero później zrozumiałam, że to nie tylko pasja, ale życiowy styl. On mnie pytał: „i jak?”. A ja odpowiadałam, że nic z tego nie rozumiem, ale mi się podoba. Tak było na samym początku. Potem było też tak, że zaczęły się pojawiać materiały, w których była zawarta wiedza. I Adrian odpalał mi kasetę z Afroamerykaninem, który mówił po angielsku. Mój angielski był wtedy na poziomie poniżej oczekiwań.

A.L.: …ale to nie był taki zwykły angielski, tylko taneczny angielski…

Iwona: …i ja siedziałam ze słownikiem, próbowałam Lipskiemu tłumaczyć, co ten pan na tej – nie wiem jak zdobytej – kasecie VHS mówi do nas o tańcu. Myślę, że stworzyłam całkowicie nową historię i jakbym miała do tego wrócić, to miałabym się pewnie czego wstydzić, ale byłam bardzo zaangażowana. Żyjemy więc razem od początku… Mieliśmy 17 lat, wyjeżdżaliśmy na eventy – ja mu kibicowałam, on dużo wygrywał. To było bardzo fajne.

P.M.: Zauważyłaś zmianę przed karierą Adriana i po karierze?

Iwona: Tak, Adrian zrobił niesamowity progres i strasznie się „uspołecznił”. Na samym początku mieliśmy problem z tym, że jak Adrian miał pójść do sklepu, gdzie nie było samoobsługi, to się wstydził i pytał, czy mu coś kupię. Jak były imprezy rodzinne u mnie w domu, to Adrian się zamykał w moim pokoju i trzeba było go prosić, żeby zszedł. Przychodził wtedy na chwilę, witał się i wracał na górę. Teraz jest całkiem inaczej. Ten skok na głęboką wodę otworzył go na wszystko. To nie były małe kroczki, tylko terapia wstrząsowa.

A.L.: Byłem bardzo zamknięty. Pamiętam jak dziś – byliśmy w programie z grupą taneczną „Funky Masson”. To bardzo specyficzni ludzie, otwarci, ale dziwni w pewnych kwestiach. Była ich grupa i robili pokaz grupowo. A ja miałem zrobić sam. Mój kumpel się do mnie odwrócił na próbie generalnej i mówi: „Wiesz co, Adrian? Ja bym nie chciał być na twoim miejscu”.

Iwona: Pamiętam pierwszą edycję „Mam Talent”… Te programy są tak konstruowane, że zawsze pokazywana jest rodzina i można zabrać bliskie osoby ze sobą. Adrian chciał to zrobić całkowicie sam. Tak jak stał w tym Nowym Porcie, tak pojechał do Warszawy. Adrian to totalny indywidualista, wie czego chce i wie w jaki sposób to osiągnąć. Przy bliższym poznaniu okazuje się również po prostu dobrym człowiekiem.

P.M.: Pierwszy casting jest chyba najtrudniejszy?

Iwona: Finałowe show Adrian robił z trzy dni. Mówiłam mu, żeby zaczął przygotować się wcześniej, ale on powiedział, że zabierze się za to, jeżeli przejdzie do finału. Ale on jest takim kreatywnym tancerzem i tak dobrym choreografem, że zrobienie dobrego show w trzy dni to nie problem. Zawsze w swoich choreografiach zostawia sobie improwizację na freestyle. Mam takie wrażenie, że jak Adrian tańczy, interpretuje muzykę, ona przez niego przepływa i dlatego też sztywne trzymanie się choreografii jest dla niego bardzo ograniczające.

P.M.: Iwono, z czego jesteś najbardziej dumna, jeśli chodzi o Adriana?

Iwona: Z jego przemiany – z dzieciaka z Nowego Portu na genialnego tancerza, choreografa, który funkcjonuje już na całkiem innych płaszczyznach. To jest droga, którą Adrian pokonał i tanecznie, i mentalnie. Droga ta była niezwykle długa, kręta i wyboista jednak jest już za nim.

P.M.: A czego chciałabyś mu życzyć?

Iwona: Zdrowia, w Polsce zawsze życzymy sobie zdrowia jednak w przypadku Adriana są to najbardziej trafione życzenia. I chciałabym mu też życzyć trochę swobody, przestrzeni również na inne sprawy. Ważnym jest, aby Adrian miał możliwości do realizowania swoich zamierzeń, chciałabym aby był po prostu szczęśliwy i czasem pozwalał sobie na „nie pracowanie”.

P.M.: Adrian, a Ty czego byś życzył początkującym tancerzom?

A.L.: Dobrego podejścia. Chciałbym, żeby każdy z nich miał przestrzeń na to, aby móc się tak spełniać, jak tego chce. To jest bardzo istotne. Poza tym konkretności, bo to jest ważne, i takiej opcji, żeby pokazywać swój styl. Życzę im, żeby się przełamywali i dążyli do celu za wszelką cenę, no, może nie po trupach… Chodzi o zaprezentowanie, że można inaczej żyć i może to być piękne.

Oceń