Reżyser, architekt, wykładowca, ojciec. Człowiek o wielu twarzach. 40-latek z pasją do tworzenia filmów. Skromny i pewny siebie jednocześnie. Szerszej publiczności znany z filmu „Komisarz Blond i Oko sprawiedliwości”. Nam opowiedział o najważniejszej relacji w życiu, wielkiej życiowej szansie, fali wszechogarniającego hejtu oraz najnowszym filmie „Bohater”.
Justyna Michalkiewicz-Waloszek: spotykamy się tuż przed premierą twojego filmu „Bohater”. W sieci nie ma absolutnie żadnego przecieku. Widziałam jedynie plakat. Uchylisz mi rąbka tajemnicy, o czym jest ten film?
Paweł Czarzasty: Pokażę ci zwiastun. Jestem ciekawy, co z niego wyczytasz.
Dużo się dzieje. Ojciec, dziecko, wielki klaun, DeLorean z „Powrotu do przyszłości”. Czyżby groteska?
Mam nadzieję, że nie (śmiech). Film na pewno nie jest żartem. To próba rozliczenia się z własnym dzieciństwem. Spakowałem cały bagaż i postawiłem kropkę na końcu zdania. To krótki film, zaledwie 6-minutowy. Trochę się martwię, że opowiadanie o nim zajmie nam zdecydowanie więcej czasu (śmiech).
Kim jest tytułowy bohater?
Myślę, że bohaterem jest ojciec, ale równie dobrze może być nim syn. Najlepiej zostawić odpowiedź na to pytanie widzowi, bo wydaje mi się, że twórca nie do końca zawsze wie, o czym robi film.
Czy film pokazuje twoją osobistą relację z synem?
W pewnym sensie tak. Ojcostwo bardzo zmienia mężczyznę. Musiałem nauczyć się, jak być ojcem. Zacząłem porównywać naszą relację do tej, którą miałem z moim tatą. Zastanawiałem się, kim jestem w oczach mojego syna. Te refleksje były paliwem pomysłu. Moje życie nie wygląda jednak tak wystrzałowo, jak przygody bohaterów, więc akcja filmu to czysta kreacja artystyczna.
W filmie pojawia się taki sam samochód, jaki znamy z „Powrotu do przyszłości”. Wisienką na torcie wydaje się fakt, że jesteś jego właścicielem. Są również „Gwiezdne Wojny”. Znamy więc twoje fascynacje, ale czy syn je podziela?
Nie jestem pewien, czy przypadkiem nie sformatowałem go na swój wzór (śmiech). Bardzo chciałem, żeby polubił filmy z mojego dzieciństwa i na szczęście, tak właśnie się stało. Z drugiej strony, on mnie również wychowuje swoimi pomysłami, więc to działanie dwukierunkowe i bardzo często mu zazdroszczę, że ma 7 lat!
„Bohatera” należy traktować poważnie czy lekko, z poczuciem humoru?
Film, mimo że poważnie zrealizowany to z powagą ma niewiele wspólnego i myślę, że widz bardzo szybko wyczuje jego ton. Zawsze preferowałem rozrywkowe, lżejsze filmy i takie chciałbym robić, ponieważ największym dla mnie sukcesem jest uśmiech na twarzy widza.
Masz 40 lat. Wciąż jesteś w gronie młodych reżyserów, ale już nie wśród początkujących. Czujesz większą odpowiedzialność?
Na szczęście reżyser czy architekt to zawody, w których wiek działa na naszą korzyść. Zyskujemy doświadczenie, wiedzę, która pozwala proponować rzeczy dojrzalsze i ciekawsze. Na początku, cieszy zrobienie sceny czy ujęcia, które po prostu wygląda dobrze. Potem coraz więcej wymagamy od siebie i gdy technika nie nastręcza już takich trudności, chcemy powiedzieć coś więcej. I okazuje się, że z tym jest najtrudniej, bo o czym tu opowiadać? Wydaje się, że wszystko już było, albo jest banalne, albo kto może się tym zainteresować. Wtedy chciałoby się mieć znowu 20, nie zastanawiać się za bardzo i po prostu kręcić.
Robisz filmy od 22 lat. Jaki jesteś dzisiaj, po tych dwóch dekadach?
Cały czas wydaje mi się, że zaczynam (śmiech). Jestem na pewno bardziej opanowany, w końcu debiut mam już za sobą. Nie przeraża mnie już tak bardzo skala przedsięwzięcia, jakim jest plan filmowy. Kiedyś fascynowały mnie przede wszystkim aspekty techniczne: sprzęt, efekty i trzeba było 20 lat abym zrozumiał, że w filmie chodzi jednak o coś innego. Żałuję, że nie dostałem się do szkoły filmowej, bo pewnie ktoś by mi to wyjaśnił wcześniej (śmiech).
Przeciętny widz, gdy ogląda film, pomyśli „dobry” albo „beznadziejny”. Bez względu na efekt, jego stworzenie to ciężka praca. Hektolitry potu, setki godzin spędzonych na planie i burze, które pojawiają się w niemal każdej produkcji.
To ogromna ilość pracy, z której niewiele osób zdaje sobie sprawę. Często to całe lata spędzone nad kilkoma minutami ruchomych obrazów. Ostatecznie wiemy, że liczy się tylko efekt oraz reakcja i opinia widza. Z dużym zaciekawieniem słucham głosów publiczności i lubię dyskutować na ten temat. Gdy zrobiłem „Licencję na zaliczanie” byłem pewny, że jest to historia o perypetiach studenckich. Z recenzji dowiedziałem się, że to film o prawdziwej męskiej przyjaźni.
W filmach przeglądamy się jak we własnym lustrze czy w lustrze ich reżyserów?
Myślę, że jedno i drugie. Nie mamy wpływu na to, co widz „zobaczy” w filmie. Scenarzysta i reżyser wkładają w film swoje życie, a widz dokładadok swoje. Mając rodzinę i dzieci stajemy się zupełnie innym widzem niż byliśmy wcześniej. Inne wątki w filmach zaczynają nas interesować. Do pewnych rzeczy możemy się lepiej odnieść, ponieważ zdobyliśmy odpowiednie doświadczenia. Wzruszają nas sceny, które nie miałyby takiego efektu wcześniej. I odwrotnie. Ogromną sztuką jest zrobić film uniwersalny, który operuje wspólnymi wartościami i dociera do wielu widzów. Z drugiej strony to fascynujące, jak odmienne mogą być opinie na temat tego samego obrazu.
Nawiązałeś do filmu „Komisarz Blond i Oko sprawiedliwości”. Ten film na pewno przyniósł ci rozgłos, ale i falę negatywnych recenzji. Jesteś odporny na krytykę?
Chyba nie do końca. Konstruktywną krytykę zawsze warto wziąć sobie do serca. Gorzej z falą okrutnych komentarzy. Taka krytyka jest bolesna, potrafi mocno człowieka zdołować. Lepiej tego nie czytać…
Da się?
Chciałbym, żeby się dało, ale trudno oprzeć się pokusie.
Co dał ci „Komisarz Blond…”?
Reżyseria filmu „Komisarz Blond…” to była jedna z tych propozycji, których się nie odrzuca. Po latach doświadczeń kina amatorskiego nagle ktoś daje ci szansę. Możesz zrealizować prawdziwy film! Taki z profesjonalną ekipą, fantastyczną obsadą. Na tamtym etapie nawet nie rozważałem, że mógłbym tę propozycję odrzucić. Wiedziałem, że scenariusz jest narzucony, obsada częściowo wybrana, a nad wszystkim czuwa producent. Film dla widza, komedia. Jak w Hollywood! Pomyślałem-pewnie, że zrobię!
Czułeś, że ktoś inny pociąga za sznurki?
To był typowo producencki projekt, w którym reżyser jest zaproszony do sprawnej realizacji zdjęć, ale to producent nadaje ton i jest pomysłodawcą. Scenariusz był realizacyjnie ambitny, a budżet niewielki, więc pracowaliśmy pod ekstremalną presją. Na przykład-na wielkie zbiorowe sceny finałowe filmu mieliśmy tylko jedną noc. Takie sytuacje generowały ogromny stres i huśtawki emocji. Dzisiaj mogę powiedzieć, że był to jeden z najtrudniejszych momentów w moim życiu. Mimo wszystko, to wielkie doświadczenie i prawdziwy test, który nie wiem, czy ostatecznie przeszedłem. Na pewno odkryłem wagę pracy reżyser-aktor, na którą wcześniej robiąc filmy z przyjaciółmi, zupełnie nie zwracałem uwagi. Komisarza Blonda zmontowano bez mojego udziału. Dokręcono też beze mnie kilka scen, ale jak robiłem moją własną premierę w Gdańsku to je wyrzuciłem (śmiech).
To było mocne zderzenie z rzeczywistością?
Rzeczywiście, praca przy takim filmie jest inna niż przy kameralnych niezależnych produkcjach. Zawsze o tym marzyłem i też nikt nie mówił, że będzie łatwo. Zdjęcia poszły nam sprawnie i materiały wyglądały bardzo obiecująco, więc w tej całej gonitwie nastroje mieliśmy całkiem pozytywne. Ostatnio naszła mnie taka refleksja, że gdyby był to film dla młodzieży, jego odbiór mógłby być inny. Może za mało pieniędzy przeznaczono na promocję? Może kino nie było dla niego najlepszym sposobem dystrybucji? Ostatecznie cieszę się, że zrobiłem Komisarza. Szczególnie że to na razie jedyny tak duży film, przy którym miałem okazję pracować.
Jak wspominasz premierę?
Była fantastyczna. Odbyła się w Kinotece w Pałacu Kultury. Pamiętam, jak grupa fotoreporterów zepchnęła mnie na bok, bo wchodziła Natalia Siwiec! Najtrudniejszy był wcześniejszy pokaz dla prasy, który odbył się w prawie całkowitej ciszy. Na szczęście pokaz z publicznością był naprawdę pozytywny i pełen reakcji i śmiechu. Widzowie byli jednak podzieleni. Do połowy trafiał ten humor, a do połowy nie.
Zrobić film komercyjny, z przeznaczeniem do kin to marzenie wielu reżyserów. Ty taką szansę dostałeś. Co powinni wiedzieć młodzi twórcy, którzy wciąż o tym marzą?
Zadowolony producent mówił po zdjęciach-panie Pawle, posypią się propozycje. Gdyby film okazał się dużym sukcesem, może by tak było, ale z perspektywy czasu jestem przekonany, że propozycje są najczęściej odpowiedzią na dobre portfolio reżysera. Należy się zatem skupić przede wszystkim na własnych autorskich filmach, które mówią najwięcej o nas. Owszem, spełniłem marzenie, fotografowałem się przy billboardach, ale mówiąc szczerze – „Komisarz Blond…” nie spowodował w moim życiu żadnej większej rewolucji.
Wciąż marzysz o komercyjnych projektach?
Oczywiście! Lubię kino akcji i przygodowe. Wpadłem przez to w pewną pułapkę, ponieważ takie filmy są najdroższe w realizacji. Na razie, kończę więc „Bohatera”, który, chociaż trwa 6 minut, jest chyba dobrą ilustracją tego, co w kinie lubię najbardziej oraz w czym czuję się swobodnie.
Film sponsoruje deweloper Hossa. Czy miałeś w związku z tym pełną wolność twórczą?
Tak. Hossa wsparła mnie i zaufała w 100 procentach. Część scen dzieje się na jednym z osiedli dewelopera. Cieszę się, że taka współpraca jest możliwa i Hossa zauważyła możliwości budowania świadomości swojej marki w inny sposób niż tradycyjną reklamą. Udało mi się zarazić ich pomysłem i wszyscy razem nie możemy się doczekać premiery.
A czego oczekujesz po „Bohaterze”?
Dałem z siebie wszystko, film jest gotowy i musi zacząć żyć własnych życiem. Mam nadzieję, że dotrze daleko i po prostu wywoła co najmniej tyle pozytywnych emocji, co samochód z powrotu do przyszłości, na którego widok wszystkim zawsze uśmiech pojawia się na twarzy.