– No, dzieciaki, zeskakiwać z paki! – tubalnym głosem zakrzyknął pan Aung. – Pozdrów dziadka, Zwe! – dodał, machając im na pożegnanie wielką jak placek poori dłonią.
Myint Myat nie mylił się w swoich wstępnych obliczeniach: od jaskini Sadan istotnie dzielił ich szmat drogi. Wielka przygoda skończyłaby się najpewniej zbiorowym padnięciem plackiem na drogę, gdyby nie pan Aung, sąsiad dziadka Zwego. Pan Aung jechał akurat swoją ciężarówką w odwiedziny do brata, do Mawlamyine. Spostrzegłszy grupkę zmęczonych dzieci maszerujących na południe, postanowił im pomóc, nie zadając przy tym, na szczęście, zbyt wielu pytań.
Ośmioro przyjaciół podziękowało serdecznie za podwózkę, po czym, odprowadziwszy wzrokiem ciężarówkę do najbliższego zakrętu szosy na Mawlamyine, rozejrzało się wokół i spojrzało po sobie. Do jaskini Sadan został im ledwie kilometr czy dwa boczną drogą. Nie było czasu do stracenia. Plecaki na plecy i w drogę!
Przejażdżka i świeże nocne powietrze dobrze zrobiły naszym bohaterom i bohaterkom. Sił dodawała im też świadomość, że cel jest bardzo blisko – prawie na wyciągnięcie ręki. Po kwadransie czy dwóch dziarskiego marszu polną drogą i wspinaczki po skalnych stopniach, piętnaściorgu oczu ukazało się wejście do jaskini.
Nikt z drużyny nie był wcześniej w Sadan, nikt więc nie mógł spodziewać się tego, co wydobyło z mroku światło latarek. Osiem szczęk opadło w oszołomieniu; z ośmiu gardeł wydobył się cichy jęk podziwu.
Jaskinia była olbrzymia, przeogromna, monumentalna. Była jak zakopana pod ziemią katedra, której strop niknął w ciemności, wysoko nad zadartymi głowami członków i członkiń Gildii. Była jak paszcza przyczajonego wśród skał smoka, szczerzącego zęby stalaktytów i stalagmitów tak wielkich, że całą ósemką nie byliby w stanie objąć ich u podstawy. Była jak pokryte tajemniczymi inskrypcjami i malunkami…
– Zejście do wnętrza ziemi – wyszeptał oniemiały Zwe. – Teraz wiem, dlaczego ludzie nazywają ją Przedsionkiem Wnętrza Ziemi…
– Weźmy się w garść! – Oli ocknął się pierwszy i zamrugał okiem, zbierając myśli. – Mamy tu robotę do wykonania.
Grupa ostrożnie poruszała się w głąb jaskini, pośród setek posągów, kapliczek i pagód, wypatrując czegoś, co można by uznać za trzy wieże. Potężna kopuła części, która była jedną wielką świątynią, stopniowo poczęła się obniżać, przechodząc w tunel.
– Jak na moje oko, musieliśmy je przegapić. Wróćmy i raz jeszcze przeszukajmy główną część. Tu robi się pusto i… strasznie.
– Jak na moje oko, za szybko się poddajesz – zripostował z uśmiechem Mohan, który szedł przodem. – Patrzcie!
Tuż przy ścianie jaskini, z kałuży utworzonej przez od wieków kapiącą ze stropu wodę, wyrastały trzy równej wysokości stalagmity, na szczycie których przymocowano niewielkie kapliczki. Siedziały w nich, udekorowane dawno zwiędłymi kwiatami i dawno wypalonymi kadzidłami, posągi. Trzy kapliczki. Trzy wieże. Błękitna po lewej, różowa w środku, złota po prawej.