Together Magazyn » Styl życia » Grzegorza poznałam na studiach

Grzegorza poznałam na studiach

Grzegorza poznałam na studiach. To nie był przypadek. Przynajmniej chcę w to wierzyć, bo tak jest magiczniej. Od zawsze marzyłam o rodzinie, ale nie szukałam kandydata na męża, jak inne moje koleżanki. Uważałam, że bez względu na wszystko, sami się znajdziemy. Miałam rację. Spotkaliśmy się w pociągu. Nie zrobił na mnie dobrego wrażenia. Siedział naprzeciwko mnie i cały czas rozmawiał głośno przez telefon. Delikatnie zwróciłam mu uwagę, że nie jest sam w przedziale. Uśmiechnął się do mnie grzecznie, uznał że mam rację, lecz nie przestał rozmawiać. Po kilku tygodniach zaczęliśmy się spotykać. To trwało ponad 3 lata. W końcu uświadomiliśmy sobie, że czas dojrzeć i założyć rodzinę. Bardzo go kochałam, dlatego nie miałam żadnych wątpliwości, że jest mi przeznaczony.

Odkąd w naszych głowach powstała myśli o małżeństwie, zaczęliśmy się starać o dziecko, zanim jeszcze zaplanowaliśmy nasz ślub. Nie było na co czekać, bo i tak byliśmy przekonani o własnym dopasowaniu oraz wielkiej miłości. Niestety, nie mogłam zajść w ciążę. Początkowo zupełnie się tym nie przejmowaliśmy, uznając że tak ma być. Sądziliśmy, że to wynik stresu związany ze studiami, pracą Grzegorza, permanentnym przemęczeniem i gorączkowymi przygotowaniami do ślubu. Poza tym, nasi rodzice nie byliby zadowoleni, że ciąża zdarzyła się nam na moment przed ślubem. To nie po Bożemu.

Prawdziwy niepokój ogarnął mnie dopiero pół roku potem. Ciągłe starania o upragnionego dzidziusia i brak efektów. Nie wiedziałam, co o tym wszystkim myśleć. Grzegorz dobrze zarabiał, był zajęty pracą. Nie godził się nawet na myśl, że może jest bezpłodny. Równie dobrze to mogłam być ja. Należało to sprawdzić. Po dokładnych badaniach, lekarz stwierdził u mnie niepłodność. Był to jeden z najgorszych dni mojego życia. Ja, która tak bardzo pragnęłam mieć dziecko i Grzegorz marzący o roli ojca? To nie może być prawda – myślałam – przecież jest tak dobrze…

Wadziłam się ze światem. Na przemian obwiniałam siebie, Grzegorza, a nawet moich rodziców, którzy przecież nie byli temu winni. Nikt nie był, może tylko ślepy los? Próbowałam sobie tłumaczyć, że to nie koniec świata, że może leczenie da jakieś rezultaty. Podjęliśmy się bardzo długotrwałym i kosztownym terapiom. Nie dopuszczamy myśli, że może się nie udać. Wciąż czekamy na dziecko, z nadzieją, że przyjdzie i zajmie przygotowane mu miejsce w naszym domu. Już samo czekanie przepełnione jest ogromną miłością. Pocieszam się, że ktoś tak bardzo przez nas upragniony, nie może tak o prostu nie przyjść. To niemożliwe.

– Będzie miał na imię Jakub albo Alicja – każdego dnia powtarza mi Grzegorz, gdy przyglądamy się pokoikowi, jaki dla niego lub niej (wszystko nam jedno) z takim uczuciem przygotowaliśmy…

1/5 – (1 głosów)