Together Magazyn » Aktualności » Dziennik wpadek kwarantannowych „madek”

Dziennik wpadek kwarantannowych „madek”

Madka” instagramowa to taka, której w czasie kwarantanny przytrafiają się tylko ładne ujęcia i idealne zdjęcia. Madka kwarantannowa popełnia zbrodnie doskonałe – potrafi schować się na kwadrans w łazience i udawać, że wyparowała razem z wodą po kąpieli. Taka osoba wspina się na wyżyny umiejętności kamuflowania i potrafi za pomocą odpowiednio dobranej stylizacji niemal stopić się z obiciem kanapy. Ale to też istota pełna umiejętności najwyższej miary poświęceń, co nietrudno udowodnić sobie i światu, oddając córce do zabawy wszystkie swoje kosmetyki – kiedy już NAPRAWDĘ NIC NIE DZIAŁA. Zebraliśmy w tym odcinku specjalnym najbardziej krew mrożące rodzicielskie wpadki nadesłane przez nasze Czytelniczki. Nie róbcie tego nikomu – ani w domu, ani nie w domu.

Misie, gdzie jesteście?

Las rośnie niemal tuż za naszymi oknami. Śnieżnymi zimami ładnie mu w śniegu, wiosną oszałamia świeżością powietrza, a jesienią cudownym zapachem. I jak nic przeraża mnie od dzieciństwa, co do dziś było moją wielką osobistą tajemnicą. Kiedy byłam mała, a dziadkowie zabierali mnie na jagody, błagałam, żeby zostać w samochodzie, bo bałam się … duchów. Tak, to przecież najpopularniejsza grupa użytkowników lasu. Jestem przekonana, że kiedyś u cioci na wsi zobaczyłam przez okno niedźwiedzia albo wiedźmę, nie jestem pewna – jeden pies – tak czy inaczej wyszło z lasu. Ale do brzegu. Od czasu zamknięcia szkół i przedszkoli, a z krótką na szczęście przerwą na moment, w którym było to bardzo nielegalne, chodzę codziennie z dziećmi do lasu, kładąc swój strach przed tym miejscem jako ofiarę na ołtarzu macierzyństwa. Zazwyczaj wyprowadzamy tam na spokojny i niespieszny spacer nasze dwa wymyślone pieski: Pusię i mcGregora (wymyślone pieski to takie, które mają być w założeniu treningiem przed kupieniem prawdziwych i przy odrobinie zdolności socjotechnicznych pozostają wymyślone na zawsze). Tamtego dnia moje sześcioletnie bliźniaczki chyba za mocno sztachnęły się świeżym powietrzem, bo tuż po wejściu do lasu, wystrzeliły jak z procy i prawie zniknęły mi z oczu za łagodnym zakrętem. Czułam, że to będzie TEN dzień rodem z piekielnych czeluści, a do wieczora jeszcze daleko. Nie wiem, dlaczego – chyba po to, żeby zatrzymać je choć na chwilę w miejscu, zaproponowałam zabawę w chowanego. Dziesięć… dziewięć (trzeba kupić ziemniaki)… osiem… siedem (rachunek za prąd)… sześć (Boże, jakie odrosty!)… pięć… Po energicznym obrocie i deklaracji: „Szukam!” odwróciłam się i zaczęłam rozglądać. Nikogo nie było w najbliższych zaroślach, więc z obrzydzeniem weszłam w te nieco dalsze, choć nie robię tego od lat nawet na ekstremalnie konieczne siku (nie wiedzieć czemu zawsze się boję, że akurat wtedy będzie tamtędy ktoś szedł). Po kilku minutach zaczęłam zwoływać swoje stado i zapewniać, że się poddaję, ale byłam tylko ja, echo mojego głosu, ściana lasu, duchy, wiedźmy i niedźwiedzie. Zgubiłam dzieci. Ala! Miiichalina! Wołałam już nieco rozpaczliwie. Pusia! McGregor! Dodałam w razie czego. Cisza. Przez 15 długich minutach darłam się wśród drzew jak opętana, kiedy w końcu za drzewami zamajaczyły mi dwie czerwone znajome kurteczki (zawsze je ubieram w ten sam kolor, żeby łatwiej się było doliczyć w tłumie). „Pusia i McGregor zerwały nam się ze myczy! Musiałyśmy je gonić!”.

„Wymyślone pieski… Jasny gwint, dobrze, że chociaż u wyimaginowanego weterynarza płaci się za wizytę banknotami z Monopoly…” – złorzeczyłam pod nosem, wracając z całą czwórką do domu.

Karolina

Penne a’la swetreze

Nie odkryje Ameryki stwierdzeniem, że dzieci najchętniej bawią się tym, co nie jest de facto zabawką. Wielokrotnie zastanawiałam się nad zwrotem jakiejś kupnej atrakcji, obserwując trzyletnią Marysię ganiającą po domu za pustą butelką po wodzie mineralnej. Przypomniałam sobie o tym w krytycznym momencie, kiedy moja już pięcioletnia córka spędzała ze mną trzeci tydzień kwarantanny w domu i domagała się codziennie świeżych i niezapomnianych wrażeń. Dałam jej do zabawy makaron – najpierw miała z niego układać wzorki, a potem chciała robić korale. W czwartek na obiad zaplanowałam penne z „łapanką z lodówki”. Wrzuciłam makaron prosto z paczki do gotującej wody i przystąpiłam do czarowania sosu. Jakież było moje zdziwienie, kiedy odcedziłam do zlewu dziwne niebieskie gluty. Okazało się, że Marysia zgodnie z naszymi ciężko wypracowanymi zaleceniami o odkładaniu zabawek na miejsce, odsypała makaron do paczki, ale zostawiła go tam w postaci korali połączonych nicią z niebieskiego sprutego swetra. Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie.

Iwona

Asap srasap

Jestem zdania, że sukces w home office odniosą tylko ci, którym uda się szybko podzielić swój mózg na dwie równe połowy: jedna pracuje: wysyła maile, debatuje na teamsie, odbiera telefony, druga gotuje, sprząta, prasuje, odrabia lekcje, pierze i takie tam tysiąc innych rzeczy, najlepiej na raz. W moim przypadku podział mózgu może nie dokonał się w jednej chwili, ale nie było tragedii, bo miałam w domu dwunastolatka, który zajmował się w tych dniach odosobnienia głównie jedzeniem, spaniem i graniem na komputerze, więc nie wchodziliśmy sobie w drogę.

Już od lat jesteśmy umówieni, że matka przeklina tylko w samochodzie, że tam się nie liczy i że zasadniczo mogą przeklinać tylko osoby trzymające kierownicę. Ale że atmosfera domowego biura bywała momentami napięta, niepotrzebna mi była kierownica i po dwóch tygodniach z pokoju Mikołaja dobiegł mnie pewnej środy fragment jego rozmowy z „kolegograczem”: „@$@$%&! Wykonam to i sprawdzimy, czy ten projekt ma w ogóle rację bytu! Asap srasap, weź się do mnie tepnij, bo zdedam deklu!”. Wynik meczu 1:1 – być może on nie wie, co to znaczy asap srasap, ale ja nie mam też bladego pojęcia o tepaniu, choć prawie zdedałam, słysząc, jak szybko mój syn przesiąknął home officem.

Ewa

Oceń