Together Magazyn » Aktualności » Jak cię widzą, tak cię piszą

Jak cię widzą, tak cię piszą

Czasem się zastanawiam, co myślą na mój temat rodzice, których mijam, gdy odprowadzamy nasze dzieci do szkoły. Ci rodzice, którzy nie wiedzą, że piszę książki. Pewnie sobie myślą, że to jakaś biedna, zaniedbana matka, która tylko z przyzwyczajenia okryła się jakimś chomątem, założyła go na pidżamę i tak idzie ze swoimi dziećmi do placówki edukacyjnej.

Nigdy nie przywiązywałam uwagi do stroju. Jakoś zupełnie ominęło mnie to w moim rozwoju osobistym. No jasne – jak każda kobieta lubię dobrze wyglądać, ale czy coś jest modne, czy nie? Zupełnie nie miałam o tym pojęcia. I przyznam, że nadal nie mam, chociaż jak chodzę na manicure, to w ogromnym telewizorze zawieszonym pod sufitem zawsze leci Fashion TV. I może jestem z modą nieco bardziej obeznana, ale podejrzewam, że gdybym zaczęła się ubierać w rzeczy, które są na wybiegach, to natychmiast wyrzuciliby moje dzieci ze szkoły, a w osiedlowym sklepie wywiesili kartkę „tej pani nie obsługujemy”.

Gdy mam „dedlajn”, czyli kończę książkę, przypominam kloszarda. Z wyglądu. Wtedy najlepszym moim przyjacielem są stare dresy i coś, co kupiłam z metką „pidżama”, a wygląda jak całkiem fajne ubranie robocze. I plamy, plamy, plamy… Od czekolady, kawy i jeszcze czegoś, co zjadam zupełnie niekontrolowanie podczas pisania. Tylko kot mnie rozumie, gdy nocą wspólnie zaglądamy do lodówki.

Oczywiście, gdy powinnam wyglądać jak człowiek (gala), to się staram. Czasem nawet mi to wychodzi, ale nie zawsze. Kiedyś brałam udział jako VIP w jednej akcji charytatywnej. Nieśmiało podeszłam do krzesełek zarezerwowanych dla specjalnych gości, czyli dla mnie, i usłyszałam:
– Ale co pani tu robi? Przecież to miejsce dla VIP-ów! – pani, nie słuchając moich wyjaśnień, przegoniła mnie czym prędzej. Przełknęłam łzy. No cóż, zrobiło mi się przykro, ale grzecznie poszłam poinformować organizatorów, że chyba pani krzycząca nakrzyczała na mnie zupełnie niesłusznie.
No cóż… Może gdybym miała metkę od znanych projektantów albo kapelusz z rondem wielkości koła młyńskiego, to by od razu wiedziano, że jestem VIP. Niestety, byłam pewnie w jeansach i sweterku zakupionym na chińskiej stronie sprzedażowej z bardzo fajnymi i tanimi rzeczami.

Kiedyś Pierwszy Radca Ambasady Polskiej w Wietnamie mi powiedział:
– Pani Magdo, pani jest pisarką, a pisarzom wszystko wypada.
Te słowa często brzmią w mojej głowie. Również wtedy, gdy organizatorka jednej z gali, na których wystąpiłam zupełnie za darmo, opowiadając o swoich książkach, napisała do mnie nagle w środku nocy, ale zupełnie nie dlatego, by mi podziękować, ale aby zwrócić uwagę, że na gali mówiłam kompletnie nie na temat i co ja sobie wyobrażam. No, jak wiemy, pisarz sobie wyobraża dużo. Bo na tym polega jego praca.
Ale wracając do ciuchów: dopiero gdy miałam 30 lat, zrozumiałam, że to naprawdę normalne, iż podobają mi się zupełnie inne rzeczy niż mojej mamie. Jednak jeszcze o tym głośno nie mówiłam. Po czterdziestce odważyłam się wyrażać swoje zdanie. I zupełnie nie przeszkadzają mi epitety.
– A co ty masz tam z tyłu za flafora? – zapytała mnie ostatnio mama na widok mojej przecudnej czerwonej tuniki.
– Piękny flafor, prawda? – uśmiechnęłam się. Byłam przekonana, że jest piękny, czymkolwiek on był.
– No, taka trochę wywłoka!

Czyż muszę mówić, że kocham wywłoki? Chomąta również. I len, który, jak wiemy, się gniecie, więc któż by go prasował?
Ostatnio nawet poszłam do trójmiejskiej projektantki. I uszyła mi kolejne chomąto/wywłokę z flaforem. Znaczy – flafory są przy płaszczu. Muszę ją poprosić, by je skróciła, gdyż jak człowiek biegnie po dzieci do szkoły, a pada deszcz, flafory topią się w kałużach. O ile moja mama przyzwyczaiła się do flaforów, to mokrych flaforów by już nie zniosła.

Mam też fascynator. Na głowę. To taki minikapelusik z dwiema czereśniami. Myślę, że doskonale pasuje do chomąta z flaforami.
Postanowiłam być modna. Najchętniej stanęłabym na środku skrzyżowania w tej mojej dreso-pidżamie z okrzykiem rozpaczliwym: „Niech mnie ktoś ubierze!”. No, ale, niestety, muszę sama.

Ze znanych trójmiejskich artystów nie tylko ja mam ten problem. Chodzimy czasem z moją koleżanką do kawiarni. Kiedyś nie mogłam, więc poszła sama. Patrzy, a przy naszym stoliku siedzi dwóch mężczyzn. Jakby bezdomnych. Zarośniętych, obdartych i zupełnie niecywilizowanych. Zgłosiła to kelnerowi, a kelner na to:
– A pani nie wie, kto to jest? To znany trójmiejski artysta malarz!
Dobra, nie będę chodzić na kawę, gdy mam „dedlajn”. Obiecuję. Nie wyjdę z domu w moim dresie, który naprawdę jest pidżamą. A przynajmniej się postaram!

Oceń