Together Magazyn » Styl życia » Sylwia Gruchała – zmierzyłam się z prawdą, że coś zawaliłam

Sylwia Gruchała – zmierzyłam się z prawdą, że coś zawaliłam

O dzieciach i rodzicach, sporcie, pasji, zwycięstwach i porażkach. Z medalistką olimpijską, Sylwią Gruchałą, rozmawia Michał Mikołajczak

Michał Mikołajczak: Pani motto życiowe, które można odnaleźć w sieci, brzmi: „Nie ma rzeczy niemożliwych”. Do czego można je odnieść? Czy tylko do sportu, czy także do osiągania celów życiowych w ogóle? Istnieje jakaś płaszczyzna, do której ta dewiza nie pasuje?

Sylwia Gruchała: To jest motto, które wypowiedziałam ponad 10 lat temu. Istnieje ono w sieci tak długo, ale w dalszym jest ciągu aktualne. Gdybym miała teraz powiedzieć, jakie motto mi towarzyszy, to musiałabym się zastanowić, bo pewnie byłoby ono inne. Ale tamto jest jak najbardziej odpowiednie. Rozkłada się ono na różne płaszczyzny życia. Wzięło się ono pewnie ze sportu, bo sport mnie uskrzydlił – pokazał, że jeśli ma się marzenia, czegoś się pragnie i ciężko się nad tym pracuje, to wszystko jest możliwe do osiągnięcia. Rozwijając ten wątek, można powiedzieć, że myśl ma moc sprawczą i w naszym życiu jest tak, jak myślimy.

M.M.: Co to oznacza?

S.G.: To znaczy, że sposób, w jaki myślimy, pozytywnie czy negatywnie, sprawia, że tak właśnie się nasze życie układa. I mam to sprawdzone – nie tylko od tej dobrej strony, gdy miałam powodzenie w życiu, ale i od negatywnej. Kiedy zaczęło mi się wszystko sypać w życiu, działo się tak również wskutek mojego negatywnego myślenia czy lęku, że mogę stracić praktycznie wszystko to, co osiągnęłam, utracić jakąś pozycję… Gdy zaczęłam się tego obawiać, miałam wrażenie jest to samospełniające się proroctwo, bo nagle faktycznie zaczęłam tracić! I nagle obudziłam się „z ręką w nocniku”. Chciałam wszystko odbudowywać, analizować, gdzie był błąd. Przede wszystkim zmierzyłam się z prawdą, że coś zawaliłam. W momencie, gdy sobie uświadomiłam, gdzie ten błąd się znajdował, moje życie zaczęło znów się dobrze układać. Prawda po prostu popłaca.

M.M.: A zatem w Pani ujęciu sport może być bardziej walką z samą sobą niż z przeciwnikiem?

S.G.: Zdecydowanie tak! Uprawiam sport walki, gdzie naprzeciwko stoi rywal, ale przede wszystkim muszę się zmierzyć ze sobą. Sami jesteśmy swoimi największymi przeciwnikami. Musimy stoczyć bój ze sobą, z własnymi słabościami, a przede wszystkim z emocjami – jeśli kontrolujemy emocje, mamy większą szansę wygrać taki pojedynek.

M.M.: Proszę powiedzieć, od kiedy Pani wiedziała, że chce zostać sportowcem? Bo chyba od samego początku, sięgając do korzeni Pani kariery, wcale nie było to takie oczywiste…?

S.G.: Nie, nie było to oczywiste. Długo się broniłam przed tym jako dziecko. Zaczęłam trenować szermierkę, mając 12 lat, więc byłam dzieckiem. Bardzo wcześnie rozpoczęła się moja przygoda ze sportem. Dopiero gdy przyszły większe sukcesy, doszłam do wniosku, że to jest droga, którą warto obrać. W moim przypadku było tak, że miałam problem ze znalezieniem bezpiecznego miejsca dla siebie, co było związane z życiem osobistym. W momencie, kiedy byłam zdana na siebie i musiałam samodzielnie podejmować decyzje – zostałam sama, bez rodziców, którzy powinni decydować za mnie – stwierdziłam, że szermierka jest dobrym miejscem dla mnie. Oczywiście nadal nie było to świadome. W wieku 15 lat następuje okres buntu i naporu. Trudno wtedy mówić o jakiejkolwiek świadomości dziecka…

M.M.: Coś Panią jednak tam ciągnęło…

S.G.: Chodziłam na treningi, bo tam po prostu było dobrze. Znajdowałam przyjemność, którą sprawia sport. Można było się wyładować, odreagować swój bunt i negatywne emocje. Można też było się dowartościować. Było to takie dobre miejsce, do którego z przyjemnością wracałam.

M.M.: Jeśli mówimy o przyjemności z uprawiania sportu: można czasami zaobserwować rodziców, którzy bardzo ambicjonalnie podchodzą do tego tematu i widzą perspektywę świetlanej kariery sportowej dla swojego dziecka. Czy jest to słuszne podejście? Czy raczej należy postawić na to, by dziecko odnajdywało nieprzymuszoną radość w sporcie, bez stawiania mu wyśrubowanych celów?

S.G.: Z moich obserwacji wynika, że jeśli rodzicom bardziej zależy na sporcie niż dziecku, to problem jest w rodzicach. Najczęściej są to niespełnione ambicje. Już na wstępie nie ma szans powodzenia, żeby dziecko osiągnęło sukces, jeżeli nie sprawia mu to radości. Czy zawsze musi chodzi o osiągnięcie sukcesu? Sukcesem jest już to, że dziecko ma pasję, hobby. Rodzic powinien dawać możliwości wyboru i wspierać dziecko w dokonanej decyzji. To właśnie ono powinno wybrać swoją ulubioną dyscyplinę sportu czy jakiekolwiek inne zajęcie, nie tylko związane ze sportem, ale także z innymi dziedzinami życia.

M.M.: Sportowiec kojarzy się nam z osobą wytrenowaną, sprawną fizycznie. Jeśli dziecko garnie się do uprawiania sportu, to, Pani zdaniem, jakie powinno mieć predyspozycje psychiczne? Jakie cechy są pożądane w sporcie na poziomie półprofesjonalnym?

S.G.: Moim zdaniem pozytywny jest sam fakt, że dziecko w ogóle garnie się do sportu. Powinno kontynuować swoją pasję, o ile sprawia mu ona radość. Dużo pozytywnych rzeczy wynika właśnie z radości i pasji. To jest tworzenie, budowanie. Jeśli wkłada się w coś serce, jest duża szansa, że dana dziedzina życia czy dyscyplina sportu nam to odda. To działa na zasadzie: „ile dam z siebie, tyle wyciągnę”. Tyle jeśli chodzi o sport półprofesjonalny – trzeba po prostu go lubić, i to wystarczy. Jeśli dziecko jest żywiołowe, dobrze żeby wyrzuciło z siebie swoją energię na tym polu. W sporcie profesjonalnym ważna jest odporność psychiczna, odwaga, determinacja…

M.M.: Skoro jesteśmy przy sporcie zawodowym: jeszcze kilkanaście lat temu obowiązywał swego rodzaju etos sportowca. Liczyły się takie wartości, jak szacunek dla rywala, zasady… Obecnie można zaobserwować postępującą komercjalizację sportu. Widowiska sportowe stają się swoistym show, a sami sportowcy – gwiazdami spotów reklamowych i ambasadorami marek. Jakie priorytety obowiązują dziś, Pani zdaniem, w świecie sportu, a jakie powinny obowiązywać?

S.G.: Świat podąża w złym kierunku. Cenne wartości jednak idą w zapomnienie, choć to zależy od dyscypliny sportu. Tam, gdzie są pieniądze, a na pewno są w piłce nożnej, jak wynika z moich obserwacji, młodzi ludzie są zepsuci, zwłaszcza w Polsce. Zbyt mało osiągnęli, za mało i niezbyt ciężko pracowali, jeśli w ogóle można mówić o ciężkiej pracy w tej dyscyplinie… Dlatego przewraca im się w głowach.

M.M.: Chyba nie wszędzie jednak tak bywa?

S.G.: Na szczęście, nie wszędzie. W szermierce, która jest bardzo wdzięcznym sportem, są plusy tego, że… nie ma pieniędzy [śmiech – red.]. Szermierkę uprawia się z pasji. Jeśli rodzicowi zależy na tym, żeby były zachowane takie wartości, jak szacunek do przeciwnika, warto postawić na sporty walki, niekoniecznie tylko i wyłącznie na szermierkę. To jest trudny sport i wiem, że na pewno na początku dziewczynki nie bardzo się do niego garną, bo… im się nie podoba. Wiadomo – maska, floret… Podobnie było zresztą w moim przypadku! Natomiast w pozostałych sportach walki, może poza boksem, takich jak judo, karate, innych sztukach walk ze Wschodu, zawsze będzie respekt dla rywala. Naprzeciwko siebie mamy przeciwnika, a żeby z nim wygrać, najpierw trzeba przegrać, oddać mu szacunek, aby móc później zwyciężyć. Taka jest kolej rzeczy w dążeniu do zwycięstwa.

M.M.: Ujmując sprawę personalnie, to kto mógłby być wzorem polskiego sportowca dla młodego człowieka?

S.G.: We współczesnym sporcie?

M.M.: Tak, taki współczesny idol do naśladowania, nie tylko pod względem osiągnięć sportowych…

S.G.: Mogę wymienić kilka takich nazwisk. Na pewno Renata Mauer-Różańska… Również Mateusz Kusznierewicz, z wielu względów. Zabezpieczył siebie i swoją przyszłość, potrafił sprzedać swój sukces z Atlanty, swoje mistrzostwo. Na pewno też Adam Małysz – zdecydowanie tak! Jest wielkim sportowcem, osiągnął ogromne sukcesy, zarobił naprawdę duże pieniądze, a mimo to pozostał sobą. Jest skromny, szczery, w dalszym ciągu ma pasję i nie spoczął na laurach. Ma szacunek dla ludzi. Moim zdaniem jest przede wszystko wzorem do naśladowania ze względu na swoją skromność. Zadbał też o swoją edukację, chociaż w dość późnym wieku, ale mimo wszystko zdecydował się na to, by zdać maturę. Nie wiem, jak ze studiami – pewnie nie ma na to czasu, łącząc wszystko razem. To chyba najlepszy wzór dla młodych sportowców.

M.M.: Adam Małysz jest też przykładem sportowca, który świetnie poradził sobie też na finiszu, już za metą. Niestety, ciemna strona sportu to również zawodowcy, którzy nie potrafią sobie poukładać życia po zakończeniu kariery. Doniesienia medialne mówią o nałogach znanych niegdyś piłkarzy czy samobójstwach żużlowców… To pewnie skutek wieloletniej presji i pustki po zakończeniu zorganizowanego życia sportowca. Jak jest z tą presją? Co czuje sportowiec, mając świadomość, że jego poczynania śledzi kilka milionów widzów? Czy można na chwilę wyłączyć tę świadomość, koncentrując się tylko i wyłącznie na sportowym zadaniu do wykonania?

S.G.: Oczywiście odczuwałam olbrzymią presję, ale myślę, że nieporównywalną do sportowców reprezentujących bardziej popularne dyscypliny. Biorąc pod uwagę przykład Justyny Kowalczyk, nie ma w ogóle czego porównywać… Jeśli sportowiec już jest na zawodach, nie może myśleć o tym, ilu ludzi go ogląda. Musi się skupić na zadaniu, które ma zostać wykonane. Niemniej presja jest olbrzymia. Pojawia się ona wtedy, gdy osiągnęło się już znaczące wyniki i broni się tytułu. Nie ma presji, jeśli występuje się po raz pierwszy, bo przecież nie ma nic do stracenia. Istnieje ona wtedy, gdy inni czegoś od nas jednak oczekują. Polskie media też nie są przychylne sportowcom, wymuszając odpowiedź na pytanie: „To co, będzie ten medal? Będzie to złoto?”. Takie pytania są nie najlepiej skonstruowane, chociaż rozumiem rolę dziennikarzy. Sportowiec natomiast musi się nauczyć odpowiednio wychodzić z zadawanych pytań albo mieć do tego dystans. Trzeba coś robić nie tylko dla innych, ale i dla siebie, dla ludzi, z którymi się pracuje… Myślę, że Adam Małysz miał właśnie szczęście do ludzi, których sobie wybrał i którzy mu pomogli. Nie zabierajmy mu jednak sukcesu! W tej jego filozofii życia i prostolinijności zostały zachowane cenne wartości – na przykład, że rodzina jest najważniejsza. To dało mu bazę, podstawę do tego, by po zakończeniu kariery nadal mieć swoje priorytety, a nie kierować się w stronę nałogów.

M.M.: Z dziennikarzami, o których Pani mówiła, jest ten kłopot, że na ogół piszą to, o czym ludzie chcą przeczytać, stąd te niewygodne pytania o medale… A czytelnicy to kibice, którzy oczywiście wzmacniają presję. Co Panią najbardziej drażni w przypadku rodzimych kibiców? Mentalność, wieczny głód sukcesów, brak wyrozumiałości? Co może być najbardziej irytujące dla sportowca?

S.G.: Nic mnie już nie irytuje. Przeszłam przez wszystko. Byłam „u góry”, byłam „na dole”. Byłam wtedy, kiedy inni byli ze mną – z reguły gdy osiągałam sukcesy. Później przegrywałam, a media czy kibice w internecie nie zostawiali na mnie suchej nitki. Nie oczekuję żadnego zrozumienia ani wsparcia. Każdy ma prawo do oceniania siebie, a nie innych. Kibic jednak może mieć swoje zdanie i ja to rozumiem. Z reguły jest tak, że jeśli ktoś osiągnął coś w życiu, inaczej patrzy też na innych ludzi. W Polsce jest sporo hejterów, ale mnie to nie dotyka. Nie mam żalu do ludzi tylko z tego powodu, że mnie nie lubią, nie tolerują albo ich irytuję. Nie odczuwam takiego stanu. Nie przejmuję się nieprzychylnymi opiniami i robię swoje. Oceniam siebie, a nie innych – to jest dla mnie najważniejsze.

M.M.: W jednym z wywiadów powiedziała Pani: „Wygram w życiu dopiero wtedy, gdy stworzę dom”. Czy nadszedł już ten moment, w którym może Pani mówić o wygranej?

S.G.: Myślę, że przede mną dopiero początek długiej drogi. Można mówić o stworzeniu rodziny po latach, gdy się jest w wieloletnim związku, a przede wszystkim – jeśli się uda dobrze wychować dziecko. To jest największa sztuka i chyba największy sukces, jaki człowiek może sobie przypisać!

M.M.: Rzeczywiście, niełatwa to sztuka… Pani córka niebawem skończy rok. Czy widziałaby Pani dla niej miejsce na arenie sportowej, czy raczej będzie ją zniechęcała do pomysłu bycia zawodowym sportowcem?

Pewnie sama sobie wybierze drogę rozwoju, a ja będę chciała ją wspierać w tych wyborach. No cóż, być może jest skazana na sport… Jest wychowywana w duchu sportu – jeździmy na rowerze, dużo spacerujemy, pływamy. Siłą rzeczy może być tak, że wybierze sport, bo będzie do niego przyzwyczajona. Nie chciałabym jednak podsuwać jej na siłę pomysłów. Sport zawodowy to wielkie cierpienie i ciężka praca, harówka, choć również piękna przygoda! Jest to możliwość podróżowania, spotykania ludzi z przeróżnych kultur, z różnorodną mentalnością. To wszystko bardzo wzbogaca człowieka. Jeśli będzie chciała pójść tą drogą, którą ja poszłam, to będę jej pomagać. Ale to już ona będzie musiała podjąć taką decyzję.

M.M.: To samo można powiedzieć każdemu rodzicowi, który widzi w swoim dziecku sportowca – dziecko powinno decydować w tym względzie, a nie rodzic?

S.G.: Moim zdaniem właśnie tak. To jednak indywidualna sprawa każdego rodzica. Na pewno ja tak zrobię.

M.M.: Tworzy Pani ciekawy wizerunek sportowca. Oprócz oczywistych osiągnięć sportowych, które wszyscy znamy i podziwiamy, była Pani twarzą kilku kampanii społecznych, takich jak „Pomóż dzieciom żyć z pompą”, „Kulturalna jazda” czy dość głośnej ostatnio akcji dotyczącej badań na obecność wirusa HIV w ciąży. Czy to skuteczny i efektywny sposób dotarcia do ludzi z określonym przesłaniem?

S.G.: Na pewno nie da się niczego zrobić, siedząc z założonymi rękami. We współczesnym świecie jest duże zagęszczenie informacji, co nie ułatwia sprawy. Jest dużo takich akcji. Trudno jest sprawić, by ludzie wyraźnie usłyszeli coś, co jest naprawdę istotne. Poprzez aktywne działanie jesteśmy w stanie na nich wpłynąć, choćby w niewielkim stopniu. Moim zdaniem dużym sukcesem jest uratowanie życia nawet jednej osobie. I to jest najważniejsze. Z tego względu biorę udział w akcjach społecznych. Uważam, że jeśli zostałam do nich zaproszona, jest to mój obowiązek. Skoro kiedyś postanowiłam być osobą publiczną, to muszę istnieć i działać dla ludzi.

M.M.: A zatem pomaganie powinno być obowiązkiem każdej gwiazdy sportu albo szerzej – każdej rozpoznawalnej osoby?

S.G.: Każdy ma jakieś swoje potrzeby i wielu chce pomagać, choć nie wszyscy. Uważam, że jeśli się kiedyś powiedziało „a”, to trzeba i powiedzieć „b”. Stawanie się osobą publiczną jest równoznaczne z istnieniem dla innych, choćby po to, żeby pogadać, dać autograf, cokolwiek… Jeżeli ktoś się na to zgodził – i w ten sposób też zarabia pieniądze – to musi to oddać ludziom, dzięki którym przecież pracuje!

M.M.: Jakie ma Pani sportowe plany na najbliższą przyszłość. Wiele osób już teraz widzi Panią na igrzyskach w Rio…

S.G.: W połowie października w Poznaniu są mistrzostwa Polski i również w październiku zaczyna się sportowy sezon, czyli puchary świata – pierwszy w Cancun. Jeśli nawet nie będzie pieniędzy ze związku szermierczego, jestem w stanie zainwestować własne środki w przygotowania do kwalifikacji na igrzyska, które rozpoczynają się w kwietniu 2015 roku. Będę startowała pół roku przed kwalifikacjami i daję sobie 6 miesięcy, żeby wejść w koncentrację, w dobre starty i umocnić się na liście światowej.

M.M.: Widzę, że determinacji na pewno Pani nie zabraknie.

S.G.: Póki co, jestem o 10 lat młodsza po urodzeniu Julki! [śmiech – red.] Tak się mówi. Ostatnio wyczytałam, że mogą tak powiedzieć kobiety, które późno rodzą. Organizm się odmładza i wzrasta jego wydolność po ciąży. Mam szansę, a jak będzie – zobaczymy. Perspektywa kolejnych igrzysk, ten dwuletni okres, jest bliska. Gdyby to były 4 lata, pewnie bym się nie szarpnęła, ale 2 lata… Czas szybko leci, więc dałam sobie jeszcze szansę. Poza tym odpoczęłam i znów mi się zachciało! Wcześniej był taki okres, że byłam wypalona zawodowo i miałam serdecznie dość, zwłaszcza po Londynie…

M.M.: Dlatego trochę się bałem pytać o igrzyska, ale wobec Pani deklaracji, należy się tylko cieszyć i kibicować – oczywiście bez wywierania zbędnej presji. Czy jest jakieś szczególne przesłanie, które chciałaby Pani skierować do dzieci?

S.G.: Dzieci są najważniejsze – to najpiękniejsza ozdoba tego świata. Zachęcam wszystkie dzieciaki do tego, żeby marzyły i wierzyły w swoje marzenia, tak aby się one spełniały. Niech nigdy nie przestają marzyć! Oczywiście, nie wszystkie marzenia się spełniają, ale nie można tracić nadziei. Dzięki marzeniom nasze życie zyskuje sens. Możemy do nich dążyć, a ich ziszczenie jest niezwykłym momentem. Ale tak naprawdę nie chodzi o samo spełnianie się marzeń. To jest trochę tak jak z osiąganiem celów: nie zawsze ważny jest sam cel, tylko droga do niego. I to, co się wydarzy po drodze – kogo spotkamy, co przeżyjemy, jakie emocje nam towarzyszą. Dzieciaki, nigdy, przenigdy się nie poddawajcie!

M.M.: Co może Pani powiedzieć rodzicom?

S.G.: Rodzice nie powinni się gniewać na swoje dzieci – tak naprawdę one nigdy nie są winne. Rodzic odpowiada za swoje dziecko, a jeśli ma do niego o coś pretensje, to de facto powinien je mieć do siebie. To jest problem, który tkwi w rodzicu, nie w dziecku…

M.M.: …i często wyładowujemy własne emocje na dziecku tylko dlatego, że nie potrafimy mu pomóc.

S.G.: No właśnie, ale jeśli pomożemy sami sobie, możemy pomagać dzieciom. Dzieci nas naśladują i są naszym odzwierciedleniem. Warto więc popracować nad sobą i swoją cierpliwością, żeby nie mieć nieuzasadnionych pretensji do dziecka. Dzieci są darem i cudem. Należy się cieszyć każdą chwilą i każdym dniem spędzonym razem z dzieckiem.

M.M.: Dziękuję za rozmowę oraz życzę samych sukcesów w życiu prywatnym i sportowym.

Oceń