Together Magazyn » Aktualności » Życie jest bajką, której nie potrafimy czytać – Marek Kamiński
Marek Kamiński

Życie jest bajką, której nie potrafimy czytać – Marek Kamiński

Marek Kamiński – podróżnik, polarnik, pielgrzym, biznesmen, tata. Osiąga niemożliwe, wciąż poszukując siebie i dbając o rozwój duchowy. Motywuje innych, by osiągali swoje prywatne bieguny. 13 maja rusza w kolejną wyprawę „No trace expedition”. Tym razem przez Kaliningrad, Bajkał i Japonię.

W książce „Idź własną drogą” mówi Pan: „Tam na końcu świata uczyłem się pokory – niekiedy trzeba przejść cały świat, aby wrócić do siebie”. Często mówi Pan o lekcji pokory i drogach dojścia do samego siebie. Czy trzeba zdobyć dwa bieguny, przeżyć dwa miesiące na pustyni, przejść pieszo 4 tys. km piechotą do Santiago de Compostela, żeby nauczyć się siebie? Potrzeba aż takiej wyprawy?

Nie, nie trzeba. Każdy ma swój biegun. Mogłem oczywiście poznawać siebie inaczej, ale wybrałem taką drogę. To byłoby absurdalne, gdyby trzeba było poznawać siebie, zdobywając biegun. Natomiast można wybrać taką drogę.

Właściwie jak to się zaczęło? Skąd wzięła się ta potrzeba podróżowania?

Z książek. Czytałem dużo książek o przygodach np. kapitana Nemo czy Amundsena i chciałem przeżyć to na własnej skórze. Zastanawiałem się, jak to będzie. Ale nie marzyłem tylko i wyłącznie o ekstremalnych wyprawach. Miałem raczej potrzebę ujrzenia świata z innej perspektywy.

Ale Pana wyprawy to nie jest tradycyjne, turystyczne podróżowanie. To jest ciągłe mierzenie się ze sobą…

Jest to dla mnie sposób odkrywania świata. Rzeczywisty świat nie jest nam dostępny w inny sposób niż poprzez wrażenia, dlatego poznaję go poprzez przeżycia i poprzez próbę zrozumienia siebie, bo tylko my jesteśmy sobie dostępni. Planując wyprawę czy będąc w drodze, myślę raczej o tym, aby się dostosować do sytuacji, bo wyprawa nie jest mierzeniem się ze sobą – jest drogą, którą trzeba przejść.

Skąd wzięły się bieguny? Jako pierwszy zdobył Pan dwa bieguny Ziemi w ciągu jednego roku bez pomocy z zewnątrz. 23 maja 1995 roku wraz z Wojciechem Moskalem dotarł Pan na biegun północny, a 27 grudnia tego samego roku już samotnie dotarł Pan na biegun południowy.

Bieguny wzięły się z potrzeby sensu życia. Pomyślałem, że warto je zdobyć, w przeciwieństwie do ukończenia studiów filozoficznych, które porzuciłem. A dlaczego właśnie bieguny? Przecież mogło być to coś innego. Spotkałem na swojej drodze Wojtka Moskala, który podzielił się ze mną swoim pragnieniem wyruszenia na taką wyprawę. To był jeden z moich planów, ale poczułem się trochę tak, jakby ktoś zaproponował mi wyprawę na Księżyc, a ponieważ zawsze chciałem lecieć na Księżyc – to poleciałem.

Gdy otwierały się przede mną jakieś drogi, nie koncentrowałem się na tym, że może być niebezpiecznie. Gdy się otwierały, to po prostu nimi szedłem. Ale też to nie było tak, że wszystko sobie sam wymyśliłem. Byli wokół mnie różni ludzie i pojawiały się różne możliwości. Gdybym nie spotkał Wojtka – wątpię, żebym poszedł na biegun.

W wieku 31 lat zdobył Pan dwa bieguny, osiągnął Pan sukces. Jak poradzić sobie z takim sukcesem? I z takim myśleniem, że osiągnąłem to, co sobie zamierzyłem? Na wielu ludzi sukces może działać obezwładniająco.

Nie przywiązuję się za bardzo ani do sukcesów, ani do porażek. Staram się z nimi być i je przeżyć. Myślę, że warto przeżyć porażkę, nie uciekać przed nią, nie próbować jej w czymś utopić ani zapomnieć – tylko przeżyć ją do końca. Podobnie zresztą staram się być z sukcesem. Gdy otrzymywałem zaproszenia, to korzystałem z nich, ale już myślałem o dalszej drodze. Ani sukces, ani porażka mnie nie zamykały.
Może to prawda, że sukces może być obezwładniający, oślepiający? Bo jesteśmy już ślepi na świat i już nic nie widzimy? Mnie na szczęście nie oślepił, starałem się po prostu iść dalej. Szybko poszedłem na drugi biegun, potem była Grenlandia, pustynie. Byłem cały czas w drodze.

Mówi Pan, że ukształtowało Pana dzieciństwo…

Było ciężkie i dało mi do myślenia. Dzieciństwo to był zastrzyk, szczepionka. Dostałem takie różne bakterie: samotności, opuszczenia, braku poczucia bezpieczeństwa, braku rodzinnego ciepła itd. Pojawiły się one w takiej dawce, że nie zabiły mnie, a wzmocniły na tyle, że gdy szedłem na biegun, samotność nie była dla mnie problemem. Byłem zaszczepiony, dałem radę, więc w tym sensie to była szczepionka. Są różne teorie na temat szczepionek, niektórzy mówią, że nie powinno się ich podawać, bo nie są dobre dla organizmu, ale są też inne opinie na ten temat. Zastanawiam się, czy nie lepiej mieć szczęśliwe dzieciństwo, takie pełne ciepła, bez złamanej ręki? Wtedy przychodzi mi do głowy odpowiedź Jaśka Meli, który na pytanie: Czy wolałby rękę i nogę, czy bieguny? Odparł, że wybiera rzeczywistość. I ja też wybieram rzeczywistość.

Dzieciństwo, poprzez lekturę książek, pokazało Panu, że życie może być jak bajka? Przecież w książkach najbardziej fantastyczne scenariusze się sprawdzały…

Gdyby nie złamana ręka i bardzo długie pobyty w szpitalach, nie czytałbym tylu książek. Można zadać pytanie, czy gdyby wyjąć z mojego dzieciństwa tylko złe rzeczy, a zostawić tylko dobre – to efekt byłby taki sam. Myślę, że wszystkie te doświadczenia składają się w całość.
Zawsze wierzyłem w książki. W dzieciństwie były moimi przyjaciółmi, zamiennikami ludzi.

Akceptacja, uważność, wdzięczność. Dlaczego te trzy słowa mają dla Pana takie znaczenie?

Idąc do Santiago de Compostela miałem zupełnie inne wyobrażenie drogi. Myślałem, że będę medytował, rozmawiał z ludźmi, a tymczasem wędrówka przyniosła mi inne rzeczy. Na początku się buntowałem, było mi źle, ciężko. Dopiero gdy to zaakceptowałem, byłem w stanie iść dalej i przeżywać tę drogę. Akceptacja oznacza dla mnie zgodę na to, co przynosi droga. Nie chodzi o przyzwolenie na wszystko, a raczej postawę „Zaakceptujmy i zobaczmy co dalej”, a nie „Akceptujmy i walczmy, bo ma być inaczej”.

A uważność i wdzięczność?

Uważność to bycie tu i teraz. Nie za dzień, nie za dwa, nie nigdzie indziej, nie bycie kimś innym. Po co zastanawiać się, że gdybym był bogaty, gdybym był aktorem czy piłkarzem, to byłoby super? A tak to jest do bani. Wdzięczność natomiast powinniśmy odczuwać za sam fakt, że żyjemy, bo przecież mogło nas nie być na tym świecie, mogliśmy nie żyć – a jednak żyjemy i mamy do opowiedzenia swoją historię.

Skąd się wzięła potrzeba przejścia piechotą 4 tys. km z Kaliningradu do Santiago de Compostela w Hiszpanii?

Tak, jak igła jest przyciągana przez magnes, tak dusza jest przyciągana przez duchowość pewnej ziemi. To ta droga mnie przyciągnęła.

Co było najtrudniejsze podczas tej drogi?

Przejść 4 tys. km przez Europę wiedząc, że można się tam znaleźć po dwóch godzinach lotem samolotem. Najtrudniejsze było myślenie o tym, jaki to ma sens, cierpienia rozumu. Ale też wyzwalające było zaufanie intuicji i dalsza wędrówka.

Ale też podczas tej wyprawy spotykał Pan różnych ludzi i zadawał im pytania „Co to jest szczerość? Miłość?”. Czego Pan się dowiedział o innych ludziach podczas drogi?

Wierzę w to, że spotykając innych ludzi, spotykam innego ja, tak jakbyśmy spotykali samych siebie. Podczas mojej pielgrzymki ważne stały się dla mnie słowa pewnego człowieka, który powiedział „odkryłem cały świat z wyjątkiem siebie”. Podczas właśnie tej drogi dotarło do mnie, że choć tak świetnie siebie znam, to warto jednak wciąż poznawać siebie lepiej. Wiele nauczyłem się od ludzi o akceptacji, uważności i wdzięczności. Podczas rozmowy z nimi te właśnie słowa do mnie przyszły.

A jak Pan mierzył się z tym, że wiele osób nie rozumiało Pana wyprawy do Santiago?

Wiedziałem, że trzeba iść prostą drogą.

Czym jest dla Pana rodzina?

Rodzina jest dla mnie bardzo ważna, jest częścią mojej osoby.

A jednak bardzo często Pan wyjeżdża. Jak na to reagują najbliżsi?

Różnie. Na pewno tego nie lubią. Ale tak sobie myślę, że można być blisko z kimś fizycznie, ale być bardzo daleko psychicznie. A można być gdzieś daleko i mieć więź z najbliższymi. Nie wydaje mi się, żeby obecność fizyczna była najważniejsza.

Czy dzieci nie muszą się mierzyć z Pana legendą? Z tym, że ich tata jest idealny?

Nie, one wiedzą, że nie jestem idealny. Często im opowiadam o problemach, jakie pojawiają się podczas wypraw. Staram się ich uczyć tego, żeby były sobą.

A Pan jak przyjmuje swoje dokonania?

Nie zastanawiam się nad tym. Żyję własnym życiem. Gdybym chciał się zastanawiać nad swoją legendą – to byłaby to strata czasu. To byłoby patrzenie się jak w jakieś słońce. Fałszywe zresztą.

Na każdym kroku wyziera z Pana pokora. Jak się jej nauczyć?

Myślę, że trzeba mieć dobrych nauczycieli. Ja miałem. Takim moim nauczycielem polarnym był Wojtek Moskal, który nie przywiązywał dużej wagi do sławy. Gdy ja chciałem podkreślać nasze osiągnięcia, Wojtek studził moje zapały, miał do tego dystans.

Stworzył Pan motywacyjną metodę Biegun. Na czym ona polega?

Projekt zbiera doświadczenie mojego życia w 10 krokach. Polega na przekazywaniu wiedzy poprzez warsztaty, książki oraz mini-wyprawy. Napisałem książkę „Odkryj, że biegun nosisz w sobie”, w której opisuję tę metodę. Potrzeba czasu, żeby ją przekazać. Potrzebowałem 30 lat, żeby zdobyć pewną naukę, jak osiągać cele. A założenia metody staramy się przekazywać w ciągu 2 tygodni m.in. na obozach dla młodzieży.

Rozmawiamy tuż przed Pana najnowszą wyprawą „No trace expedition”. Na czym będzie ona polegać?

Na tym, żeby pozostawić jak najmniej śladów w naturze, a jedynie pozytywne ślady w świadomości ludzi spotkanych po drodze. To będzie taka start-up’owa wyprawa, wykorzystująca nowe technologie, samochód elektryczny, żagiel do napędu.

5/5 – (1 głosów)