Together Magazyn » Aktualności » Wielopokoleniowy galimatias

Wielopokoleniowy galimatias

Babcia Zosia ma dziewiątkę dzieci: Gosię, Danutę, Piotra, Jarka, Bożenę, Agnieszkę, Iwonę, Sylwię i Kasię, czternaścioro wnucząt: Wojtka, Karolinę, Magdę, Natalię, Jenny, Kaspra, Łukasza, Alicję, Julka, Miłosza, Radka, Liwię, Julię i Polę i jeszcze dziesięcioro prawnucząt: Jasia, Maksymiliana, Franka, Igora, Tymona, Anię, Łukasza, Mateusza, Julię i ostatnią najmłodszą Maję. Dostajecie zawrotu głowy od samego czytania? To jak musi wyglądać życie w takiej rodzinie, zwłaszcza gdy stykają się ze sobą aż cztery pokolenia? Opowiadają nam i tym jej przedstawicielki.

Babcia Zosia

Zawsze chciała Pani mieć tak liczną rodzinę?

Mój tata zmarł na czerniaka, gdy miałam cztery lata. Pamiętam jeszcze, jak wynosili trumnę… Strasznie płakałam. W czasie wojny moja mama się ukrywała, ja jej praktycznie nie znałam, gdyż wychowywała mnie babcia. Jako dziecko nie miałam pełnej i ciepłej rodziny, dlatego tak bardzo doceniam swoją. Powiem szczerze, że wcale jakoś nie planowałam dziewiątki dzieci, ale widocznie tak było pisane. Cyganka mi wywróżyła, że będę miała dużo potomstwa, trochę się pomyliła, bo wróżyła mi szóstkę (śmiech). Pierwsze siedem miesięcy ciąży było dla mnie prawie nieodczuwalne, ale ostatnie dwa miesiące to już się drapałam (śmiech). Nigdy nie paliłam, nie piłam alkoholu i pewnie dlatego jakoś tak bez problemowo udało mi się przejść przez wszystkie porody. Dla mnie rodzina jest bardzo ważna, bez niej to właściwie po co żyć? Kiedyś rodziny wielodzietne były bardziej piętnowane niż hołubione, dopiero teraz robi się to takie modne. Zdarzało się, że ludzie wytykali nas palcami albo wyśmiewali. Nie zawsze było lekko, dziewiątka dzieci to całkiem sporo roboty (śmiech).

Jak udało się Pani całą dziewiątkę wychować i sprawić, że wszyscy w życiu sobie poradzili?

Mój mąż miał pracę, która zmuszała go do wielu wyjazdów, więc większość czasu byłam sama z dziećmi. Nie było czasu na narzekanie, bo było trzeba zajmować się rodziną. Zawsze podkreślałam, że najważniejsza jest nauka. Powtarzałam dzieciom, że majątku im nie zostawię, bo go nie mam, więc muszą same zadbać o siebie i swoją przyszłość. Kiedy moja Kasia była jeszcze dzieckiem, często mi wytykała, że robię jej wstyd przed koleżankami, bo wychodzę na podwórko i krzyczę, że ma brać się do lekcji (śmiech). Warto było – dziś Kasia jest protetykiem stomatologicznym, a i reszta dzieciaków sobie poradziła, zajmują wysokie stanowiska albo mają własne biznesy. Moje dzieci były bardzo ładne, kiedyś jakaś kobieta spytała, czy odsprzedam jej córkę za 50 tysięcy złotych, innym razem znajomy lekarz pytał, czy nie oddam mu córki, bo on ma czterech synów, a chętnie by ją wychował i wykształcił. Oczywiście nigdy żadnego dziecka nie oddałam (śmiech).

Czy jest sprawdzony sposób na to, aby rodzina była zżyta i aby wiodło się w niej po prostu dobrze?

Zawsze starałam się dawać dzieciom sporo swobody, nie byłam zadziorna ani do obcych ludzi, ani do własnych dzieci. Myślę, że bardzo ważna jest również pokora. Nie byłam nigdy kłótliwa, a jeśli czegoś oczekiwałam od dzieci, mówiłam o tym tylko raz, jeśli zaś tego nie zrobiły, robiłam to sama. Ta metoda jakimś cudem działała, bo dzieci mi naprawdę sporo pomagały i pomagają do dziś. Jestem z nich bardzo dumna i życzyłabym każdemu, by takie miał. Potrafią mnie zaskoczyć, czasami porwą mnie do jakiejś restauracji, na wycieczkę albo na zakupy. Przy dziewiątce dzieci trudno też narzekać na samotność (śmiech). Starałam się zawsze traktować je tak samo, bo przecież wszystkie są tak samo moje. Każde tuliłam, całowałam i kochałam równie mocno. Przy takiej gromadzie nie można było zbyt wiele planować, każdego dnia szłam na żywioł. Na śniadanie kopiasty talerz kanapek, na obiad zupa albo kopytka. Na szczęście dzieci nie wybrzydzały, dopiero teraz coś wymyślają (śmiech).

Pracowała Pani i wychowywała dziewiątkę dzieci. To naprawdę możliwe?

Całe życie przepracowałam w rafinerii, tam zostałam praktycznie do samego końca, a gdy trzeba było dorobić, to łapałam coś dodadtkowego. Dzieci były najważniejsze. Pracując, nie miałam dużo czasu, ale ten, który miałam, poświęcałam im. Nigdy nie umiałam prosić o pomoc, nie korzystałam z pomocy opieki społecznej, ale w mojej pracy panie z kadr zawsze o mnie pamiętały. Jak tylko było można dzieciaki wysłać na wakacje, to wołały za mną „Pani Zofio, trzeba podanie złożyć” i jakoś to wszystko się układało, że moje dzieci nawet na kolonie jeździły.

Widzi Pani różnice w wychowywaniu dzieci kiedyś a dziś?

Oj widzę… Teraz dzieci są dużo bardziej rozpieszczone, dostają chyba wszystko, co chcą. Rodzice mają też znacznie łatwiej, ja z pieluch nie wychodziłam, a dziś są pampersy. Życie jest dużo łatwiejsze, takie to czasy (śmiech).

Córka Danuta

Kim dla Pani i dla Pani rodzeństwa jest wasza mama?

Nie wiem jak, ale nasza mama tak umiała nami pokierować, że dzieciństwo wspominam jako wyjątkowy czas. Dla nas mama jest taką cichą bohaterką. Urodziła dziewiątkę dzieci, a do tego pracowała zawodowo, robiła na drutach, szyła… Była po prostu tytanem pracy. Dzięki niej wszyscy jesteśmy wykształceni i nie wiedzie nam się w życiu źle. Mama potrafiła się dla nas zdegradować. Miała możliwość rozwoju osobistego, ale to my byliśmy dla niej zawsze najważniejsi. Bywało różnie. W tamtych czasach przy dziewiątce dzieci nie zawsze było kolorowo, ale nigdy nie było sytuacji, że brakowało nam chleba.

Jak wyglądało życie w takiej gromadzie? Ma pani ośmioro rodzeństwa, więc dorastanie musiało być sporym wyzwaniem?

Nie było łatwo – ja próbowałam dyscyplinować młodszego brata, a tu się okazywało, że jemu wcale nie jest to w smak (śmiech). Wkurzała mnie moja najstarsza siostra. Wymyślała sobie jakieś płaszcze w kratki, a ja – jako druga – musiałam to później nosić (śmiech). U nas w domu istniało stałe hasło między nami, siostrami: „Ściągaj moje ciuchy!”. Tworzyły się wśród nas paczki, bo trudno było trzymać się ze wszystkimi, tym bardziej że była między nami spora różnica wieku. Kiedy ja urodziłam córkę, to moja siostra miała cztery lata. Brałam do piaskownicy swoje dziecko i swoją najmłodszą siostrę. W tak dużej rodzinie nie da się ukryć dominującego charakteru, a jeśli pod jednym dachem jest ich kilka…? Żeby nie było konfliktów, wszyscy musieliśmy cały czas nad sobą pracować. Od najmłodszych lat musieliśmy wypracowywać w sobie wiele kompetencji, uczyć się pracy w zespole. Co chwilę ktoś chciał wyjść na prowadzenie, więc ktoś inny musiał to uszanować. Zawsze powtarzam i będę dalej, wręcz z uporem maniaka, że tak długo, jak będziemy się upominać i ochrzaniać nawzajem, będzie znaczyło, że nam po prostu na sobie zależy. Oczywiście „nie ma domku bez ułomku”, ale najważniejsze to trzymać się razem, skrzykiwać się i podoawać sobie pomocną dłoń, gdy ta jest potrzebna.

W Waszej rodzinie jest więcej kobiet. Jak sobie z tym radzą panowie?

Nie mają łatwo, jesteśmy naprawdę dominujące. Może to jest jakiś feler naszej rodziny (śmiech). Jesteśmy bardzo silne. Znajomi mówią, że nie łatwo żyć z takimi kobietami, jak my. Nasi mężczyźni muszą odpuścić, bo przecież ktoś musi. Mój mąż gotuje, piecze, szyje na maszynie, oczywiście ja też to wszystko robię, ale mam w nim ogromne wsparcie. Mamy skłonności do „pionizowania” naszych mężczyzn. Kiedy na naszej Wigilii po raz pierwszy pojawił się mąż mojej córki, który jest jedynakiem, był zszokowany (śmiech). Teraz już się przyzwyczaił i bierze czynny udział we wszystkich przygotowaniach.

Co Pani dało wychowanie w takiej rodzinie?

Nauczyłam się znajdować patenty i rozwiązania. Nie cierpię konfliktów i bardzo często je odpuszczam. Nauczona przez mamę staram się też nie mieszać w sprawy moich córek. Na pewno dzięki mojej rodzinie i dorastaniu w niej czuję się diabelnie niezależna. Wiem, że naprawdę niemal wszystko jestem w stanie załatwić sama. Nauczona jestem też, że człowiek jest wart tyle, ile jego słowo. Nie ma u mnie takiej możliwości, że umawiam się z kimś na cokolwiek i nie dotrzymuję słowa. Kolejna rzecz to szacunek – w naszej rodzinie zawsze był i dalej jest bardzo ważny. Z domu wszyscy wynieśliśmy też empatię. Nie było możliwości żyć w takiej gromadzie i być egoistą. Musieliśmy się dzielić ze sobą wszystkim i wspierać. Tak też mamy do dziś.

Czy w Waszej rodzinie funkcjonują jakieś wewnętrzne tradycje, takie tylko Wasze?

Mamy swój „garnitur szczęścia” (śmiech). Wszystko zaczęło się od matury mojej córki. Jakoś wyjątkowo stresowała się tymi egzaminami. Chciałam ją wesprzeć i wymyśliłam, że zamówię jej garnitur, a żeby wiedziała, że ma przynieść jej szczęście, moja przyjaciółka krawcowa obszyła go specjalnymi metkami. W spodniach i marynarce na wyhaftowanej metce był napis „na szczęście”. Moja Mada zdała maturę na szóstkę (śmiech). Później młodsza córka nie chciała już w niczym innym iść na maturę niż w „garniturze szczęścia”, podobnie moja siostrzenica. Garnitur wysyłałyśmy nawet paczką do Opola (śmiech).

Wnuczka Magda

Niektóre Pani ciocie są wiekiem bardziej zbliżone do Pani niż do Pani mamy, można się pogubić.

U nas jest totalne pomieszanie z poplątaniem. Mamy bardzo śmieszne różnice wieku w naszej rodzinie. Ja do większości moich cioć nigdy nie powiedziałam „ciociu” (śmiech). Starsza siostra mojej mamy, moja matka chrzestna, jest dla mnie taką typową ciocią, ale całą resztę traktuję trochę jak siostry. Najmłodsza jest ode mnie starsza jakieś cztery lata. Z tymi ciociami nieraz chodziłam na imprezy, do kina, a jako dzieci bawiłyśmy się razem lalkami.

Kto jest dla Pani największym autorytetem w rodzinie?

Moja mama to moja przyjaciółka i osoba, na którą zawsze mogę liczyć. Często siadamy na kanapie i plotkujemy, zawsze mi doradzi. Tak było i jest do dzisiaj. Mama jest naprawdę kochana. Chyba nigdy nie udało mi się mieć przed nią żadnych tajemnic, nie umiałam i tak naprawdę nigdy nie musiałam ich mieć. A jak były problemy sercowe, to radą służyły też ciotki (śmiech).

A co z dominującą kobiecą częścią Waszej rodziny?

W naszej rodzinie kobiet jest dużo więcej niż mężczyzn. Gdy są jakieś święta czy urodziny, to zawsze wygląda podobnie – faceci uciekają do kuchni, żeby trochę odsapnąć od tego babińca, a my się rozsiadamy wygodnie na fotelach. Nasi mężczyźni potrzebują trochę czasu na zaaklimatyzowanie się. Mój mąż Filip po pierwszym dużym rodzinnym spotkaniu był dosłownie przerażony (śmiech). Wiadomo, gdy jest tyle kobiet, to trudno liczyć na ciszę. Na szczęście już się oswoił z tym naszym babińcem (śmiech). Często umawiamy się też same i robimy sobie babskie spotkania, wtedy panowie mają chwilę wytchnienia. Ten żeński pierwiastek to jest coś, co nas wyróżnia.

Duża rodzina, mnóstwo cioć, wujków i rodzeństwa ciotecznego… Jak to jest i jak to wpłynęło na Panią?

Myślę, że jesteśmy bardzo szczerzy i weseli. Życie toczyło się przy wspólnych obiadach czy kolacjach. Nasz dom rodzinny był zawsze otwarty. Nie trzeba było uprzedzać, że ktoś wpadnie, po prostu się przyjeżdżało i już. Teraz trochę to przejmuję i wprowadzam otwarte drzwi w moim domu. U nas też wszyscy mówią to, co myślą, nie ma czasu, żeby bawić się w jakieś podteksty. Jesteśmy rodzinni, lubimy, gdy się dzieje, chociaż nie ukrywam, że doceniamy też momenty ciszy (śmiech). Dużym plusem dużej rodziny jest fakt, że zawsze można znaleźć kogoś, kto pomoże przy przeprowadzce czy w jakiejś innej sytuacji. Wystarczy wykonać te kilkadziesiąt telefonów i zawsze ktoś się trafi (śmiech). Są też oczywiście minusy. Po rodzinnej imprezie muszę puścić kilka dobrych zmywarek, a sprzątanie nie trwa trzech minut. O tyle dobrze, że każdy przynosi ze sobą coś do jedzenia, przynajmniej nie trzeba gotować na trzydzieści osób (śmiech). Każdy ma swoje popisowe danie. Tradycyjnie już najmniej chętnych jest do lepienia pierogów, zdarzało się, że robiliśmy losowanie (śmiech).

Prawnuk Tymek (2 lata i 6 m-cy)

Podoba Ci się taka duża rodzina?

Jest fajnie (śmiech).

Wywiad: Katarzyna Paluch
Zdjęcia: Aleksandra Graff
Make-up: Joanna Skuza „JoGo Make-up Artist”

5/5 – (1 głosów)