Mama, która ze sportu i aktywności stworzyła swój sposób na życie. Triathlony, bieganie i pływanie to dla niej codzienność, a swoim stylem i radością życia wciąż zaraża kolejne osoby. TriMama, czyli Natalia Wodyńska-Stosik lub po prostu Tunia, opowiada nam, jak sport pojawił się w jej życiu, skąd czerpie motywację i jak godzi to wszystko z macierzyństwem.
Biegasz, pływasz, jeździsz na rowerze. Jak to wszystko się zaczęło i jak udało Ci się pogodzić aktywne sportowe życie z macierzyństwem?
Mój mąż Paweł jest zapalonym amatorem triathlonistą, a ja jego najwierniejszą fanką i od tego się zaczęło. Jeździłam za nim na zawody, podawałam wodę, żelki, nosiłam ręcznik…
Wielokrotnie opowiadałam o przełomowym momencie, który sprawił, że sama zaczęłam trenować i startować.
Mieliśmy wówczas 2-letnią Marysię i wkrótce miała narodzić się Ania. Usiedliśmy z kalendarzem, żeby zaplanować kolejny rok triathlonowy. Myślałam wtedy o treningach i startach Pawła, a on nagle mówi: „To powinien być Twój rok. Podzielimy się obowiązkami i w lipcu startujesz!” To był ten moment, gdy urosły mi skrzydła… Już po chwili wspólnie układaliśmy plan na mój rozruch po porodzie, na treningi i starty. Dostałam się do grupy „Aktywuj się w triathlonie” i zaczęło być poważnie. Dla mnie – jazda bez trzymanki! Wszystko rozpisaliśmy, bo przy dwójce małych dzieci nie da się osiągnąć sukcesu bez dobrej logistyki i pomocy babć. Założyłam fanpage. Szybko pojawiły się polubienia, pytania i wymiana myśli dotyczących treningów i nie tylko. To one pomagały mi w trudnych momentach (śmiech). A bywało różnie… Trzy tygodnie po narodzinach Ani rozpoczęłam pierwsze lekcje na basenie. Wymykałam się z domu wcześnie rano lub po wieczornym karmieniu. W ciągu dnia czatowałam na właściwy moment, by wyjść na trening biegowy czy rowerowy. Pół roku później stanęłam na starcie gdańskiego triathlonu. To była jedna czwarta dystansu: prawie kilometrowy odcinek w morzu, 45 km na rowerze i ponad 10 km biegu. Na metę wbiegłam w euforii! I od razu karmienie, bo Anula głodna! Zrealizowałam tamten pierwszy sportowy cel i cały czas pamiętam wewnętrzną motywację i pozytywne myśli, które mnie niosły. Tak to się zaczęło i zaważyło na naszym dalszym życiu.
Blog TriMama narodził się w tym samym czasie?
Tak, dokładnie wtedy założyłam na Facebook’u profil TriMama. T jak treningi, R jak rodzina i I jak inspiracja. Dziś TriMama nabrała dodatkowego znaczenia, bo jestem mamą trójki dzieci (śmiech). Na początku prowadziłam profil tak, jakbym pisała pamiętnik z przygotowań do triathlonu. Szybko okazało się, że jest to jakiś rodzaj inspiracji i motywacji dla wielu osób. Dla rozbieganych singli, dla rodziców dzieci w różnym wieku, dla chorych, którzy mogą utożsamiać się ze mną, bo ja też przeszłam przez chorobę. Krótko mówiąc – dla każdego, kto chciał coś zmienić w swoim życiu. TriMama to rodzina, przyjaciele, zdrowie i wszystko, co nadaje życiu piękna. Dlatego wciąż zdobywa nowych znajomych i od pięciu lat obecna jest w moim życiu.
Wszyscy znają cię jako TriMamę albo Tunie. Skąd wzięła się Tunia?
To wszystko przez mojego tatę (śmiech). Kiedyś – jeszcze jako młody chłopak, był w kinie na „Pannach z Wilka” Iwaszkiewicza. Tam bardzo spodobało mu się imię jednej z bohaterek, a dokładnie zdrobnienie tego imienia. To była Antonina, na którą wszyscy wołali Tunia. I mój tata wtedy postanowił, że jak będzie miał córkę, to będzie miał Tunię. Urodziłam się pierwszego grudnia w imieniny Natalii, więc jestem Natalia, ale ta Tunia jest od zawsze.
Jak poznaliście się z Pawłem?
Poznaliśmy się w liceum, w gdańskiej Topolówce. Mieliśmy po 15 lat. Pamiętam to jak dziś. Była lekcja biologii. Paweł usiadł za mną, odwróciłam się i powiedziałam: „Cześć, nazywam się Natalia, dla przyjaciół Tunia”. Wszystko zaczęło się od przyjaźni. Na początku wspólni znajomi, wspólne imprezy, wspólne wyjścia. Pamiętam też naszą pierwszą randkę. Paweł zabrał mnie na łyżwy. Mówił, że zupełnie nie potrafi jeździć, a później okazało się, że jeździ rewelacyjnie. Szybko zaczęliśmy być razem, nigdy się nie rozstaliśmy, nie mieliśmy też kryzysów. Kiedyś Paweł wyjechał na rok do Anglii, ja studiowałam wtedy w Nicei. To było nasze najdłuższe rozstanie. Od tamtego czasu praktycznie cały czas jesteśmy razem. Jesteśmy szczęśliwi.
Szczęśliwy związek jest drogą do szczęśliwej rodziny. Czy jest na to jakiś przepis?
Myślę, że najważniejsze jest partnerstwo – u nas odgrywa bardzo ważną rolę. Dbamy też o to, aby każdy miał swoją własną przestrzeń. Kiedy Paweł idzie na basen, to ja wstaję wcześniej i ogarniam wszystko. Moje wyjście na basen też nie jest problemem, bo Paweł daje radę ze wszystkim. Robimy to dla siebie nawzajem, bo wiemy, że sport i treningi są dla nas ważne. Dużo ze sobą rozmawiamy, dyskutujemy i wypracowujemy kompromis tam, gdzie się różnimy. Paweł pracuje w domu, więc chcąc nie chcąc jesteśmy skazani na siebie (śmiech). Mamy też ogromną pomoc ze strony naszych rodziców, dzięki czemu mamy czas, który możemy spędzić we dwoje. Staramy się dbać o takie chwile, które są tylko nasze. Nie pamiętam, kiedy byłam w kinie, bo Paweł zawsze mówi „lepiej gadać”. Lubimy ten czas, możemy posiedzieć, porozmawiać i być tylko dla siebie. Latem dziewczynki były na wakacjach z dziadkami, temperowaliśmy wtedy wszystkie kredki w domu do 1 w nocy!
Wiele matek po urodzeniu dziecka chce jak najszybciej wrócić do formy sprzed porodu. Czy dla Ciebie to również jest takie ważne?
To jest trochę tak, że kiedy widzisz, jak niektóre mamy szybko wracają do formy, to też zaczynasz marzyć … a jeśli to nie działa, zaczynasz coś z tym robić. U mnie powrót do formy jest raczej w wersji slow. Marysię urodziłam w wieku 30 lat, a Adasia mając 37 lat. Moje ciało czuje i wie, że jest po trzydziestce i po trzech cesarskich cięciach, więc potrzebuje więcej czasu na zrzucenie pięciu nadprogramowych kilogramów (śmiech). Kilka miesięcy po narodzinach Adasia Ania zapytała mnie, czy mam jeszcze drugie dziecko w brzuchu (śmiech). Gdy usłyszała, że to kilogramy, obiecała, że będzie ze mną ćwiczyć. No i ćwiczymy razem na macie. Efektów jeszcze nie widać – ostatnio nasza 7-letnia Marysia powiedziała: „Mamo, ja już nie pamiętam, jak to było, kiedy byłaś chuda” (śmiech). Odczytuję to jako wyzwanie i ruszam się.
Jak udaje Ci się łączyć macierzyństwo i treningi?
Sport jest naszą wspólną pasją, czymś co nas dopełnia nas jako parę.
To nasz sposób na wychowanie dzieci i ważny element naszego życia rodzinnego. Jak to się stało? Już wspominałam, że po urodzeniu Ani przygotowywałam się do triathlonu, więc treningi były na porządku dziennym. Ania była malutka, więc robiliśmy wspólne wyprawy rowerowe, a precyzyjniej: Paweł z Anią w wózku jeździli za mną. Trasy wybieraliśmy tak, żebym cały czas była w zasięgu. Kiedy Ania zaczynała płakać, szybko przerywałam trening, karmiłam ją i dalej na rower. Z perspektywy czasu te przygotowania do pierwszego triathlonu to było coś niesamowitego. Od tamtej pory codzienna aktywność jest dla mnie bardzo ważna i staramy się też zaszczepiać ją naszym dzieciom. Dziewczynki bardzo lubią chodzić na basen, nie musimy ich do tego namawiać. Pilnują terminów, same pakują plecaki. Ania jest małym pershingiem i już wygrywa zawody biegowe w swojej kategorii. Marysia z zapałem ćwiczy akrobatykę. Sport jest czymś naturalnym w ich życiu i chyba głównie po tacie odziedziczyły sportowe predyspozycje. Wszyscy lubimy aktywność fizyczną. To jest niesamowite, bo dzięki temu możemy robić razem tyle rzeczy, możemy wspólnie spędzać czas i nigdy się nie nudzimy. Wyprawy rowerowe, pływanie, jazda na nartach, na rolkach, łyżwach, bieganie – to wszystko możemy robić wspólnie. Czasami się zastanawiam co będzie dalej… Marysia ma dopiero 7 lat, Ania 5, a już robią rzeczy, których ja nie potrafię, np. gwiazdę na jednej ręce albo pozycję „foka” z baletu… One robią to z dziecięcym entuzjazmem, z radością i z taką wiarą w swoje możliwości, którą posiadają tylko dzieci.
Jesteśmy usportowioną rodziną. Na pewno pomaga nam to, że nasze dzieci mają wspaniałe babcie i dziadków, którzy również są aktywni. Zabierają je na wycieczki rowerowe, organizują podchody czy spacery. Moja mama w tym roku skończy 60 lat i planuje zrobić triatlon 1/8 w Bydgoszczy, a tata Pawła biega z nami w niedzielne poranki.
Po urodzeniu Marysi zdiagnozowano u Ciebie guza mózgu.
W
wywiadach często pada pytanie, jak sobie z tym poradziłam.
Rozumiem to. Chory człowiek potrzebuje potwierdzenia, że warto
walczyć o siebie. Skoro komuś się udało, to ja też dam radę!
Dużo dla mnie znaczy to, że moja historia może komuś pomóc. Wiem
jednak również, że przeżycia związane z chorobą najbardziej
pomogły mnie samej. Nagle doceniłam tyle rzeczy, które życie ma
do zaoferowania. Zaczęłam kochać każdy dzień, nauczyłam się
delektować każdą chwilą i dostrzegać problemy innych ludzi. Może
zabrzmi to pompatycznie, ale ta historia zmieniła moje życie. Teraz
szkoda mi czasu na jęczenie i narzekanie. Cieszę się wszystkim co
mam, a mam bardzo wiele: męża przyjaciela, moje dzieci, rodzinę,
przyjaciół, do tego mieszkam w miejscu, które kocham. O guzie
opowiadałam już wielokrotnie i ta opowieść jest niezmienna.
Zawsze
byłam bardzo aktywna. Nigdy nic mnie nie bolało, nie chorowałam
i
nie wiedziałam, że
od kilku lat w mojej głowie rośnie guz. Pod
koniec ciąży zaczęła mnie bardzo boleć głowa. Miałam też
zamglony wzrok i to do tego stopnia, że nie mogłam czytać. 13
stycznia 2012 roku zrobiliśmy rezonans kontrolny, żeby sprawdzić,
co się dzieje. Marysia miała wtedy trzy tygodnie. Konieczne było
powtórzenie badania, tym razem z kontrastem. Z tego powodu nie
mogłam karmić. Pamiętam, jak ściągałam pokarm i łzy leciały
mi po twarzy. To była najgorsza noc mojego życia. Miałam
3-tygodniową córeczkę, hormony szalały.
Przepełniała mnie miłość
do Marysi,
a w głowie huczało rozpaczliwe pytanie:
jak to jest możliwe?!
Właśnie
urodziłam
swoje pierwsze dziecko
i jakiś
guz?! Był
wielkości jajka
i uciskał
moje nerwy wzrokowe – dlatego miałam problemy z widzeniem. Płytę
z wynikami moich badań wysyłaliśmy, gdzie tylko się dało.
Szukaliśmy porady i informacji. Dowiedzieliśmy
się,
że guz trzeba usunąć w ciągu najbliższych miesięcy. Operację
przeprowadzono w listopadzie 2012 roku w Centrum Onkologii w
Warszawie. Na szczęście udała się i guz został usunięty w
całości. To był oponiak, więc niezłośliwy.
Miałam wielkie szczęście.
Po operacji straciłaś zmysł węchu i smaku?
Obudziłam się na sali pooperacyjnej i wzięłam krem do rąk. Zawsze pachniał miodem i wanilią, ale tym razem nie poczułam nic. Tak dowiedziałam się, że straciłam węch. Podobno to i tak najmniejsza cena, bo mogło być znacznie gorzej. Dlatego w miarę szybko pogodziłam się z tą stratą, staram się tego nie analizować. Oczywiście, że czasami chciałabym poczuć zapachy. Brakuje mi zapachu dziecka, świeżego prania. To są doznania, za którymi tęsknię. Powtarzam sobie, że jest jak jest i tyle. Bywa czasami zabawnie. Kiedy przypalam ciasto, śmieją się ze mnie, że musi być dym, bo inaczej nic nie zauważę (śmiech). To, że nie mam węchu, sprawiło, że jestem bardzo wyczulona na wspomnienia zapachowe. Staram się je pielęgnować. Uwielbiam mieć w domu świeczki zapachowe czy świeże kwiaty. Paweł się ze mnie śmieje, kiedy długo wybieram świeczki zapachowe i pyta po co, skoro i tak nie poczuję ich zapachu. Pierwszy posiłek po operacji przyniósł drugie przykre doznanie. Nie czuję żadnego smaku. Nic. Trudno to opisać, no bo jak opisać coś czego nie czujesz? Teraz ważne są kolory jedzenia, jego konsystencja, sposób podania, a nawet sama nazwa. Nadal lubię jeść, ale gotowanie raczej zostawiam Pawłowi (śmiech). Gotuję tylko wg dokładnego, sprawdzonego przepisu. Czasami wydaje mi się, że coś jest bardzo słone, a okazuje się, że wręcz przeciwnie. Z ciekawostek mogę powiedzieć, że jestem wierna swoim dawnym smakom. Nigdy nie lubiłam jogurtu brzoskwiniowego i do dziś go nie tknę, po prostu wiem, że jest niedobry (śmiech).
Są dni, kiedy odpuszczasz trening?
Sport jest bardzo obecny w naszym codziennym życiu, ale nie jest najważniejszy. Wiele razy zdarzało się, że już stałam gotowa do wyjścia na trening, a moja mała Marysia prosiła mnie, żebym została. Zostawałam. Aktywność jest ważna, ale rodzina jest na pierwszym miejscu. Paweł nauczył się biegać w nocy, a na basen chodzi o 6 rano. Śmiejemy się, że pływa, zanim dzieci wstaną, a biega, kiedy pójdą już spać. Teraz dziewczynki są na tyle duże, że kiedy widzą, że rozkładam matę i ćwiczę w domu, zaczynają ćwiczyć ze mną. Oczywiście najpierw biegną po sportowy strój!
W bieganie zaczęłaś angażować gdańszczan. Dziś TriMama to nie tylko Twój sposób na życie.
To następną rzecz, z której jestem niesamowicie dumna. Zaczęło się od zawołania: „Wstań z kanapy!” Tak ruszyły nasze wspólne niedzielne treningi. Stopniowo dołączały do nas kolejne osoby, które chciały zacząć się ruszać. Zaczynały od marszu, szybkiego spaceru, truchtu. Dzisiaj wiele z nich biega z błyskiem w oczach i to dystanse dłuższe niż moje, w tempie dużo szybszym niż mój. Dla naszej grupy deszcz nie jest przeszkodą, śnieg nie jest zaporą, a żar z nieba to dodatkowa kropla potu na i tak mokrym podkoszulku. W każdą niedzielę budzimy Gdańsk. Spotykamy się o 9 rano na terenach Dolnego Miasta i wspólnie trenujemy. Ludzie przyjeżdżają do nas z Gdyni, z Pruszcza Gdańskiego, nawet z Włocławka. Dołączyć może każdy, nawet jeśli myśli, że nie da rady, że jest gruby, że nie ma kondycji. Jeśli nie może biec, idzie marszem. Wspieramy i pomagamy, najważniejsze to po prostu przyjść. To jest niesamowite, bo mamy okazję obserwować zmiany, jakie zachodzą w ludziach, którzy do nas dołączają. Jak łapią bakcyla i zaczynają pokonywać coraz większe dystanse. Na naszych treningach zrodziło się wiele przyjaźni. Staramy się dbać o te relacje i tego uczymy dziewczynki, że drugi człowiek jest bardzo ważny. Kochamy tych ludzi. Często słyszymy, że tyle im dajemy, że ich motywujemy, ale tak naprawdę my też zyskaliśmy. Mamy dodatkową motywację, wielu nowych przyjaciół. Nawzajem się inspirujemy. Efekty są niesamowite. Niektóre nasze TriMamowe dziewczyny biorą udział w triathlonach, półmaratonach, a zaczynały od 5 km (śmiech).
Któregoś dnia pomyślałam, że fajnie, że biegamy, że jesteśmy aktywni, ale super byłoby zrobić coś więcej. Trzy lata temu zorganizowaliśmy zatem nasz pierwszy charytatywny kiermasz. Wokół TriMamy udało się zebrać zespół niesamowitych ludzi. Dziewczyny, które trenują z nami, faceci, którzy do nas dołączają. Wystarczy, że rzucę jakiś pomysł i nagle pojawia się sztab ludzi, którzy chcą mnie w tym wesprzeć. Nasz pierwszy kiermasz świąteczny to był totalny spontan. Przez trzy tygodnie drzwi od naszego domu praktycznie się nie zamykały. Co chwilę ktoś przywoził jakieś rzeczy – istna fabryka św. Mikołaja. Od trzech lat dochód z kiermaszu przekazujemy Oddziałowi Onkologii i Hematologii Dziecięcej w Gdańsku. Dlaczego? Wiem, że mi się udało. Jestem zdrowa, moje dzieci są zdrowie i dla mnie to jest wszystko. Kiedy chodzę na te odziały i widzę maluchy z ich rodzicami… Staramy się je wspierać, jak możemy. Zorganizowaliśmy również I Bieg Charytatywny „Piątka od serca”. Na mecie stanęło 250 biegaczy. Wiele osób po raz pierwszy zrobiło dystans 5 km, ale byli też prawdziwi zapaleńcy. To było niezwykłe! Z przygotowaniem biegu wiązało się mnóstwo pracy. Musiałam pozyskać sponsorów, załatwić formalności, wszystko z małym Adasiem na rękach, ale udało się. I na pewno to nie był ostatni bieg.
Mam dalsze plany związane z TriMamą i myślę, że jeszcze wiele przed nami.
Wywiad: Katarzyna Paluch
Zdjęcia: Michał Zawer i Anna Waluda / Lolove Studio
Make up: Ewelina Adelajda Niesiobędzka
Fryzury: Grzebyk i Spółka: Kasia Tomczyk i Edyta Chilińska
Stylizacje sportowe: Intersport Polska S.A.