Pisarką została trochę przez przypadek, co nie przeszkadza jej dobrze czuć się w tej roli. Lubi pisać, trafia do serc wielu czytelniczek, które mają wrażenie, jakby opowiadała o ich życiu. Teraz wydała swoją najnowszą powieść „Cześć, co słychać?”. Opisuje w niej historię 40-letniej mężatki, która zamarzyła za tym, aby jak za dawnych lat poczuć motyle w brzuchu.
O inspiracjach, dojrzałości i marzeniach rozmawiamy z Magdaleną Witkiewicz, jedną z najbardziej popularnych w naszym kraju pisarek tzw. literatury kobiecej.
Od ośmiu lat jest Pani pisarką. Czy nie tęskni jednak Pani czasem za pracą na etacie i karierą bizneswoman?
Zawodowo to jest moje miejsce. I tak sobie codziennie myślę, jakie to ja mam szczęście, że faktycznie nie muszę chodzić od godziny 8.00 do 16.00 do pracy, że gdy w szkole organizowane są jakieś jasełka czy Dzień Matki, to ja zawsze jestem. Oczywiście cała moja rodzina, łącznie z mężem, uważa, że nie pracuję, tylko się bawię. Ja natomiast sądzę, że trzeba tak sobie to życie poukładać, aby z tego bawienia się były wymierne korzyści. Jak na razie mi to wychodzi. I czasem tak sobie myślę, że nieźle sobie to życie urządziłam. Oczywiście chciałabym więcej, lepiej, ale gdyby mi ktoś 10 lat temu powiedział, że będę w tym miejscu, co teraz, to nie uwierzyłabym. Tym bardziej, że 10 lat temu w ogóle nie wiedziałam, że będę pisarką. To nie było żadne marzenie z dzieciństwa, bo pisarze to nie byli zwyczajni według mnie ludzie, a u mnie to trochę wyszło przez przypadek…
Jak to się stało, że została Pani pisarką?
Trochę się śmieję, że u mnie pojawiło się to w takim przełomowym momencie w życiu kobiety, czyli kiedy zostałam mamą. Znam wiele kobiet, które po urodzeniu dziecka porzuciły pracę na etacie, założyły własne firmy, chciały robić w życiu coś innego i u mnie też tak chyba było…
Ale praca w domu wymaga ogromnej samodyscypliny. A ma Pani przecież dwójkę dzieci, męża, dom…
I kota… Tak, to wymaga olbrzymiej samodyscypliny, tym bardziej, że kiedyś myślałam, że pisarz tylko siedzi i pisze, a to nie do końca tak jest. Ale myślę sobie, że jestem taką osobą, która nie lubi, gdy ktoś coś narzuca. Kiedy pracowałam w korporacjach, trudno mi było trzymać się sztywnych reguł, bo rozkręcałam się rano bardzo długo, a potem jak już trzeba było wracać do domu, to chciałam pracować dalej, więc to było bardzo trudne. W moim biurze powiesiłam na ścianie grafikę, która obrazuje mój plan działania, czyli długo, długo nie robię nic, potem zaczynam się denerwować, później – ostro panikować, następnie już zbliża się deadline i następuje ten krótki moment, kiedy ciągle pracuję, płacząc z żalu, że nie zdążę. I wie Pani, co? O dziwo, zawsze zdążę! Zawsze tak pracowałam. Na ostatnią minutę pisałam magisterkę i na ostatnią chwilę uczyłam się do matury. Zawsze zdążyłam, i to zawsze z bardzo dobrym efektem.
Czyli lubi Pani pracować pod tzw. presją czasu?
Faktycznie, kiedy już widzę ten ostry deadline, to potrafię narzucić sobie ostry reżim. Wtedy natychmiast moi domownicy potrafią wyczuć, że jest coś nie tak, bo zaczynam być nerwowa, w domu panuje okropny bałagan. Nie jestem bardzo uporządkowana, ale mój mąż wtedy stwierdza, że „ten bałagan jest inny” [śmiech – red.]. Ale potrafię się zmobilizować i wtedy sobie zakładam, że piszę 10 tys. znaków dziennie, co w przypadku powieści jest dosyć dużo, ale oczywiście mam ją już w głowie. I jak już napiszę 9 tys. 99 znaków, gdy jestem już bardzo zmęczona, to się zastanawiam, czy gdzieś przecinka nie dołożyć, żeby już było 10 tys. znaków i żebym już mogła pójść spać z takim poczuciem spełnionego zadania.
Czy to prawda, że dostała Pani podczas spotkania autorskiego chleb własnoręcznie upieczony przez czytelniczkę?
Tak, pod Słupskiem. Teraz, gdy wracałam ze spotkania autorskiego z Grójca, dostałam dwie skrzynki jabłek. Czekam, kiedy otrzymam kurę albo jajka… [śmiech – red.]. Jajka, takie swojskie, z chęcią przyjmę. Czytelniczki bardzo mnie rozpieszczają. Właśnie dostałam pocztą koszulkę z napisem: „1976 to dobry rok – 40 lat bycia wspaniałym!”. Inna uszyła mi bluzę z napisem: „Happy endings expert”…
Dlaczego akurat z takim napisem?
Moje książki są w Wietnamie. I kiedy otrzymałam wiadomość od mojej tłumaczki, że „Szkoła żon” będzie reprezentowała Polskę na Międzynarodowym Festiwalu Literatury Europejskiej w Hanoi, a ja mam tam pojechać, wgniotło mnie w fotel (śmiech). Mój mąż nie chciał się zgodzić, żebym tam pojechała, więc mówię do niego: „Rozumiem, że masz inne zdanie, ale jadę” [śmiech – red.]. Wcześniej prowadziłam firmę marketingową, więc marketing miałam we krwi i przygotowałam sobie wizytówki. Ponieważ w Polsce byłam nazywana specjalistką od szczęśliwych zakończeń, więc stwierdziłam, że skoro jadę do Wietnamu, to muszę sobie przygotować wizytówki z napisem: „Happy endings expert”. W Wietnamie byłam traktowana jak królowa – czekała tam na mnie tłumaczka, szofer do mojej wyłącznej dyspozycji przez okres tygodnia… Ambasador zaprosiła mnie na kolację, wręczam jej tę moją wizytówkę, a ona zaczyna się do mnie uśmiechać i mówi: „Pani Magdo, ja pani potem coś powiem…” A ja jak to ja: „Pani ambasador, czy to nada się do książki?”. „Myślę, że się nada” ‒ odparła. Pojechałyśmy na kolację, potem zaprosiła mnie na lampkę wina do apartamentu. I pytam: „Pani ambasador, miała mi pani coś powiedzieć?”. A ona wyjęła tę wizytówkę i zaczęła się głośno śmiać: „Pani Magdo, ma Pani na wizytówce napisane: «Happy endings expert». A my, w Wietnamie, mamy popularne masaże, masaże «z happy endem» i «bez happy endu»” [śmiech – red.]. Zrobiłam się cała czerwona. „Komu Pani dała te wizytówki”? – zadała mi pytanie pani ambasador. „Wszystkim” – odpowiedziałam. I szoferowi, i przewodnikowi, i pułkownikowi… I teraz, gdy pani ambasador do mnie pisze, to zawsze zaczyna: „Dzień dobry, Expercie”. Podobno mnie wspominają na spotkaniach dyplomatycznych, choć niekoniecznie z tego powodu, z jakiego bym chciała… [śmiech – red.].
Skąd czerpie Pani pomysły na swoje powieści?
One są w mojej głowie, ale czasami przeraża mnie myśl, co będzie, jeśli te pomysły mi się skończą… To co ja zrobię? Ale czasami coś zasłyszę, coś przeczytam, piosenka mnie zainspiruje. Na przykład, do napisania książki „Po prostu bądź” zainspirowała mnie piosenka Stinga, w której były takie słowa: „Wyjdź za mnie, nie musisz mnie kochać, ja się zaopiekuję twoim synem, a ty po prostu bądź”. Zaczęłam się zastanawiać, co takiego musiało się zdarzyć, żeby mężczyzna mógł coś takiego zaproponować, a kobieta – na to się zdecydować. Bardzo lubię tę książkę, ponieważ udało mi się pokazać naprawdę piękną miłość. Taką cudną, taką pierwszą i potem taką trochę dojrzalszą.
I kiedy pisałam tę książkę, kiedy moja bohaterka czuła motyle w brzuchu i wszystko było dla niej takie cudowne, była szczęśliwa i uśmiechała się do ludzi, nagle pomyślałam: „Mam prawie 40 lat, męża – tego samego, mam nadzieję – dzieci. Mój świat jest taki uporządkowany, już nigdy nie poczuję takich motyli?”. I to mnie załamało. „To już nigdy nie poczuję, że mi tak dobrze? Że jestem taka straszliwie zakochana?”. I moją najnowszą książkę „Cześć, co słychać?” napisałam: „co by było, gdyby”. W tzw. międzyczasie dostałam maila od czytelniczki, która opowiedziała mi całą swoją historię i tak to się wszystko poskładało, że dobrze poukładane życie można sobie popsuć jednym spotkaniem. A teraz napisał do mnie czytelnik. Jego żonie po czterdziestce zachciało się motyli. U niego nie skończyło się tak jak w mojej książce, pewnie będzie rozwód… Wiele czytelniczek pisze mi na Facebooku, że ja „sobie te motyle narysuję” Tyle tych motyli dostaję… To było w ogóle niezamierzone – nie wiedziałam, że to tak będzie.
Słyszałam, że dostaje Pani wiele maili, w których czytelniczki zauważają, że napisała Pani książki o nich?
I wtedy myślę: „No patrz: kolejna”. Dostałam takiego maila: „Pani Magdo, jak to się dzieje, że pani weszła w moje życie i w ogóle mnie ogląda?”. To jest niemożliwe, żeby tak było, ale myślę, że za tym stoi właśnie mój sukces. Nie wymyślam, nie kombinuję, piszę o rzeczach, które znam i które obserwuję. Ja je po prostu opisuję. One są takie oczywiste, że pewnie dlatego ktoś łapie się i mówi: „Przecież mam tak samo”. A tak naprawdę my wszystkie jesteśmy takie same – nieważne, czy jesteśmy tutaj, czy w Wietnamie; wszystkie mamy te same potrzeby…
Przeprowadziła Pani wywiady z kobietami, które ukończyły 40 lat i są spełnione. Zamieściła je Pani na swoim profilu na Facebooku…
To również nie było zamierzone. Chciałam porozmawiać z kobietami po czterdziestce i dowiedzieć, jak oceniają ten czas w swoim życiu. I okazało się, że one są zadowolone, a kiedy pytam je, czy chciałyby się cofnąć 20 lat wstecz i przeżywać znowu to samo, to widzę przerażenie w ich oczach: „Nigdy! Przeżywać to samo jeszcze raz? Męczyć się? Nigdy!”. I to jest piękne, bo gdy mamy po 20 lat, to boimy się tego, co będzie, gdy skończymy 40. Pewnie teraz się zastanawiamy, co się stanie, gdy będziemy miały 60 lat, ale w momencie, gdy to nadchodzi, to trzeba się tak przestawić, żeby być zadowolonym z tego, co jest, bo nie mamy powrotu do przeszłości. Trzeba więc się cieszyć tym, co jest. I to jest chyba fajne, że moje rozmówczynie potrafią znajdować w tym radość.
A Pani jest kobietą spełnioną?
Lubię siebie. Nie chciałabym wrócić do momentu, gdy miałam 20 lat; nie mówię, że byłam nieszczęśliwa, bo to nieprawda. Teraz jest cudnie, bo wszystko mogę. Trochę mnie jest w tej książce, bo gdybym teraz chciała wyjść i pobiegać sobie na bosaka, to mogę wszystko – kto mi zabroni? Ludzie będą na mnie dziwnie patrzeć, pokazywać palcami, ale tak naprawdę to jest ich problem. Ja mogę wszystko! I to jest cudowne! Dzieci są trochę starsze, można się z nimi dogadać – teraz jest fajny czas. Jeśli chodzi o sprawność fizyczną, to mam ją znacznie lepszą; jeżeli chodzi o świadomość tego, co się ze mną dzieje, też jest dużo lepiej. Człowiek jak był młody, to był taki głupi. Teraz jest dobrze! I teraz się zastanawiam, że za 20 lat będzie jeszcze lepiej.
Jak dzieci reagują, że mama jest pisarką?
Dla dzieci jest to całkiem normalna sprawa. Kiedy idziemy do Empiku, to Mateusz podbiega do regału i mówi: „Patrz, twoja książka: Cześć, co słychać?”. Albo jak idziemy do biblioteki, to mówi: „O, książka cioci Nataszy (Sochy) i Kasi (Bondy)”. To są wszystkie ich „ciocie”, a teraz doszedł „wujek Alek” (Rogoziński). Wszyscy się spotykamy. Kasia Bonda kiedyś była u mnie ze swoją córką, teraz był Alek Rogoziński, zapałał miłością do mojego syna i razem grali w piłkę. Dla nich jest to całkiem normalny świat i nawet jak w szkole padło pytanie: „Czy znacie jakichś pisarzy?”, to… Lilka tak siedzi, siedzi i nic nie powiedziała, a przecież zna!
W jaki sposób wychowuje Pani swoje dzieci?
Uważam, że dzieci powinny być dziećmi, choć z drugiej strony nie uczę ich konsekwencji. Lilka zaczęła chodzić na lekcje tańca, które porzuciła po pół roku. Potem zapisała się na kurs fotografii, przestała na niego chodzić, ale jednocześnie myślę sobie, że kiedy ma próbować, jeśli nie teraz? Wiem, że ona kocha szycie. Chodziłyśmy przez rok na zajęcia szycia, które uwielbiała. Robi to zresztą genialnie, zdobyła czwarte miejsce w Polsce w konkursie o symbolach narodowych. Ale uważam, że dzieci powinny być przede wszystkim dziećmi. Chodzą wprawdzie do szkoły prywatnej, mają w niej różne formy zajęć i aktywności, ale myślę, że dzieciństwo to jest czas, żeby dzieci mogły sobie próbować różne rzeczy. Mój mąż wprawdzie uważa, że skoro zaczęła uczyć się gry na gitarze, to powinna chodzić do końca… Myślę, że jeszcze będzie miała czas, żeby się umartwić tym życiem. Natomiast syn, Mateusz, kocha piłkę nożną i cały czas mówi, że będzie piłkarzem i lekarzem.
Jaka jest Wasza ulubiona zabawa?
Kiedy jedziemy samochodem, lubimy sobie wyobrażać, co robi pan, który siedzi na przystanku tramwajowym, kim jest, co trzyma w siatce? Jakie ma marzenia? Nagle ktoś do niego podchodzi i zastanawiamy się, kto to jest. I snujemy takie opowieści…
Pani mąż wciąż nie akceptuje tego, że jest Pani pisarką?
„Nie akceptuje” to za dużo powiedziane, ale z pewnością nie jest zadowolony. On jest inżynierem – takim prawdziwym, z krwi i kości – i kompletnie tego nie rozumie, że ja potrafię napisać np. o kiszeniu kapusty pięć stron. Nie wierzy, że to może być zabawne i interesujące, bo on po prostu ją kroi i wkłada do garnka.
Na co dzień może to być jednak męczące?
To jest mój wybór, czuję się z tym szczęśliwa. Myślę, że on tylko tak mówi. Przejęłam całą opiekę nad dziećmi, ponieważ jestem dyspozycyjna. A kiedy wyjeżdżam na tydzień na spotkania autorskie, to wtedy on się opiekuje dziećmi i potem, jak twierdzi, musi ten czas nadrabiać w pracy przez miesiąc. Marudzi, ale to jest możliwy najlepszy układ przy jego i moim trybie pracy.
Kiedy Pani pisze?
Dzieci zawożę do szkoły i wtedy mam czas dla siebie. Właśnie zdałam sobie sprawę, że do tej pory nie miałam swojego miejsca do pisania; miałam fotel, laptop, który trzymałam na kolanach. Teraz postanowiłam sobie, że będę miała biuro, tym bardziej, że założyłam własną działalność i mam firmę. Wszyscy mnie pytają: „Jaką?”. No, jaką? No… pisarską. I teraz mówię mojemu mężowi, że wychodzę do pracy [śmiech – red.].
‒ Za dwa lata będzie Pani świętować dziesięciolecie kariery pisarskiej. Czego Pani życzyć?
‒ Wielu ekranizacji. Właśnie prawa do ekranizacji mojej „Szkoły żon” zostały sprzedane i będzie film. Ale ja mam więcej powieści! To zawodowo. A domowo? Żeby to moje życie było takie nudne i przewidywalne, czyli tak jak napisałam w swojej ostatniej książce [śmiech – red.]. A motyle sobie narysuję.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała Urszula Abucewicz
Magdalena Witkiewicz – pisarka. Debiutowała powieścią pt. „Milaczek”, która została wydana w 2008 roku. Do dzisiaj napisała 15 książek. Ostatnio wydała powieść „Cześć, co słychać”. Na dużym ekranie w niedalekiej przyszłości ujrzymy adaptację jej książki „Szkoła żon” ‒ właśnie zostały sprzedane prawa do ekranizacji tej powieści.