Autor: Antonina Jagiełło
Patrząc wstecz, widzę burzliwy okres zrywania połączeń między dzieckiem, jakim byłam, a wizją nowej „idealnej siebie”. Rozwijając się, jak ognia unikam infantylnej przeszłości. Byleby nie okazać się dziecinną. To słowo-demon, określenie tabu, które automatycznie dyskredytuje spojrzenie na świat opisanej nim osoby. W wiecznej ucieczce przed prześladującą nas własną, gładką, roześmianą buzią nie słyszymy tego, co próbuje nam przekazać. Poszukując akceptacji „poważnego” społeczeństwa, odbieramy głos ważnej części siebie.
Co mamy z dorastania
Nim mechanizm socjalizacji rozpędzi się na dobre, istoty ludzkie cechuje spontaniczność, graniczące z naiwnością zaufanie do świata i ludzi oraz radosne nieskrępowanie. Oczywiście każdy homo sapiens przejawia te cechy inaczej – wśród dzieci obserwujemy szeroki przekrój osobowości. Łączy je to, że żadne z nich nie postrzega siebie negatywnie. Dopiero gdy dojrzewamy, przychodzi nam do głowy, że „powinnam zachowywać się i mówić spokojniej”, „moje zabawy są głupie”, „nie jestem zadowolony ze swojego ciała”. W miarę upływu czasu nakładane na własne myśli i zachowania filtry stają się coraz liczniejsze, a sieć, przez którą przepuszczamy słowa – coraz gęstsza.
Nie twierdzę, że jest to zjawisko jednoznacznie negatywne. Łatwo przecież wyobrazić sobie, że świat pozbawiony bariery między pewnymi myślami a zachowaniem nie byłby najdogodniejszym miejscem do życia. Z drugiej strony należy zdawać sobie sprawę ze zgubnych skutków permanentnej autokontroli – taki nieustający wysiłek może przypominać wiszenie na rękach na drabince placu zabaw. Ramiona niektórych będą bardziej wytrzymałe, innych mniej, ale każdy, kto nie pozwala sobie na przerwy, musi w końcu puścić. A dystans między nim a ziemią jest często większy, niż się wydaje.
Inną, pieczołowicie wykorzenianą cechą młodości jest ufność w szczere intencje otaczających nas bytów (ludzi i przebiegu zdarzeń). Gdy nie zanika ona w wieku nastoletnim, zyskuje miano „naiwności”, która z upływem lat płynnie przechodzi w „głupotę”. Spodziewanie się zdrady jest uważane za przymiot osób rozsądnych. To w końcu ono zapewnia nam ubezpieczenia, oszczędności na czarną godzinę, wszelkiego rodzaju plany B, C, D i Z. Oddając stery dziecięcemu optymizmowi, złożylibyśmy pewnie papiery tylko na jedną uczelnię i aplikowali jedynie do wymarzonej pracy – z wszystkimi tego konsekwencjami.
Znikające zło
Branie pod uwagę zła i nieczystych intencji innych uratowało mnie wiele razy, ale z każdym przewidzianym „czarnym scenariuszem” coraz bardziej na to zło się uodparniam. Nie spodziewam się już „z góry” dobra, a co jeszcze bardziej niepokojące – nie dziwi mnie jego brak. Przypominam sobie sytuację z dzieciństwa, kiedy przeczytałam widniejący w gazecie transparent „Śmierć garbatym nosom”. Wraz z widniejącą obok napisu ilustracją, która w sprytny sposób łączyła rysy ludzkiej twarzy z kształtem ptasiego dzioba, przyciągnął moją uwagę. Nie rozumiejąc przekazu plakatu, zapytałam o niego Tatusia. Wyjaśnił mi, że ludzie stojący na zdjęciu za napisem nienawidzą Żydów. Niepojęte i zastanawiające – dlaczego? Czy można aż tak nie lubić czyjegoś nosa? Jak to możliwe, że ktoś nienawidzi tylu ludzi naraz, nie znając ich przecież? Co sprawia, że akurat im życzy się śmierci?
Kiedy około dziesięciu lat później dowiedziałam się o masakrze Tutsi w Rwandzie, w mojej głowie pojawiło się znacznie mniej pytań. Ataki terrorystyczne? Tragiczne, ale wytłumaczalne ekstremizmem religijnym. I tak zło powoli mi powszednieje, nienawiść coraz łatwiej daje się oswoić. Kiedy czytam o Holokauście, cierpnie mi skóra i skręca się żołądek, ale rozum kwituje nową porcję wiedzy stwierdzeniem „Aha, więc robili jeszcze to”.
Reakcja niedowierzania i szoku w obliczu zła nie jest bezbolesna, ale mimo to staram się, by nie zanikła u mnie całkowicie. Mam nadzieję, że nie dojdzie do dnia, w którym przyjmę ze spokojem nienawiść szalejącą tuż obok. Mam nadzieję, że już do tego nie doszło.
Świat według dzieci
Nieprzypadkowo to właśnie dziecko zostało w Biblii postawione za wzór, według którego powinniśmy przyjmować królestwo Boże. Niebo, według niektórych osób, to tożsame z Bogiem, wszechobecne Dobro. Znam jednak ludzi, dla których świat, jako byt duchowy, jest zbyt abstrakcyjną ideą, by uczynić ją ważną częścią swojego życia. Tym proponuję Królestwo bardziej namacalne, a również ściśle powiązane z dzieciństwem – naturę. Taką, jaką dostaliśmy i jaką bezmyślnie niszczymy. Ona również ma szczególne miejsce w sercach dzieci, z których bywa brutalnie wydzierana na rzecz „dziewczynki nie brudzą się w ziemi”, „nie wchodźcie na tę skarpę”, „nie pójdę z tobą na plac zabaw, pooglądaj telewizję”. Odkładając na chwilę piętnowanie opiekunów, również sami sobie odbieramy tę przyrodzoną miłość do środowiska. Przekonałam się o tym boleśnie na własnej skórze, kiedy po raz pierwszy pomyślałam „wspięłabym się na to drzewo, ale tak jakoś głupio…”.
W świecie, jaki zastaliśmy, nie jest możliwe przemycenie do dorosłości całego dziecięcego idealizmu i miłości do świata. Forrest Gump jest postacią fikcyjną, a jednak pulsuje we mnie nadzieja na zachowanie okruchów optymizmu i szczerości. Może nawet są mniej odległe, niż się czasami wydaje. Wierzę, że sukces Mahatmy Gandhiego był spełnieniem kawałka „naiwnego” marzenia o prostym, pokojowym świecie. By przytoczyć mniej patetyczne przykłady, podobnie postrzegam Astrid Lindgren czy Jurka Owsiaka. Kiedy pocieszam przyjaciół, sortuję śmieci albo wrzucam datek do puszki – mała, pucułowata buzia uśmiecha się do mnie przez mijający czas.