Together Magazyn » Aktualności » Karolina Ponzo – Nie marnotrawię cudu życia

Karolina Ponzo – Nie marnotrawię cudu życia

Życie uważa za największy cud. Nie wyobraża sobie, że mogłaby świadomie go marnotrawić. Czuje, że kula ziemska czeka nie tylko na śmiałków, ponieważ sztuką jest postawić wszystko na jedną kartę i mimo obaw realizować marzenia. W nowe miejsca na mapie pcha ją poczucie, że nieszczęścia i pech mogłyby przekreślać szanse, które los darował jej rodzinie. Życie jest największą podróżą w najpiękniejszej scenografii – przekonuje Karolina Ponzo, blogerka, autorka książek i pełnoetatowa mama-podróżniczka.

Z bloga bije radość! Optymistka podbija świat?

Absolutnie nie (śmiech)! Wydaje mi się, że wręcz w drugą stronę. Jestem skrajną pesymistką. Wolałabym powiedzieć, że realistką, brzmi ładniej, ale niestety tak do końca ze mną nie jest. Moje podróże po części wynikają ze strachu.

Przed czym pani ucieka?

Przed czarnym scenariuszem, że coś złego nam się przytrafi, jakieś nieszczęście dotknie moich najbliższych i nie zdążymy zrealizować wszystkiego, co nam w duszy gra. Podróżowanie wynika ze strachu przed utratą możliwości. Staramy się w pełni wykorzystać dany nam na Ziemi czas, dlatego – pewnie ku zaskoczeniu obserwatorów – podróżujemy z córką.

Jest to klasyczna panika przed upływem czasu?

Niewykluczone, że w pewnym stopniu ma to miejsce. Jednak przeważa najzwyklejszy lęk przed śmiercią, wypadkami i pechem. Przeraża mnie perspektywa, że los przekreśli plany. Dlatego nie zamierzałam czekać, aż Mila podrośnie i będzie nam łatwiej podróżować. Zdawałam sobie sprawę, że odłożyłabym pomysły w czasie, rozumiałam, że przecież miejsca nie znikną z mapy tak szybko. Pomimo tej racjonalności czułam, że trzeba działać tu i teraz.

Zmiana pani myślenia ma związek z macierzyństwem?

Od samego początku podróże miały dla mnie terapeutyczną moc. Chwila narodzin Mili sprawiła, że ruszamy w świat częściej niż kiedykolwiek wcześniej. Jestem przekonana, iż ma to na nią dobry wpływ.

Ile lat ma Mila?

Dwa lata i dziesięć miesięcy.

Jaka jest jedna z najbardziej doświadczonych podróżniczek w swoim roczniku?

Zapominając o buncie dwulatka – cudowna! Bardzo otwarta, rozgadana. Jest doskonałym przykładem, że wyjazdy kształcą. Mila podpatruje świat i coraz częściej nas zaskakuje wynikiem obserwacji. Ostatnio, gdy sortując jej ubranka, poprosiłam o pomoc, powiedziała „Nie mogę, mam na głowę!”. „Co masz na głowę?” – próbowałam ustalić. „Masz za dużo na głowie?”. Ano miała. Bardzo zajęte to moje dziecko.

Asertywność pierwsza klasa!

W stu procentach (śmiech). Córka jest szalenie odważna, czasem mam wrażenie, że bardziej obawia się psa na dworze, niż dzikich zwierząt czy wchodzenia do oceanu. Oceniając na chłodno, nawet trochę jest zbyt śmiała.

Obywatelka świata?

Trudno jednoznacznie określić. Mam przekonanie, że będzie jednak przywiązana do któregoś z krajów. Znajdzie sobie ojczyznę. Urodziła się we Francji, kraju swojego taty, tam spędziła pierwsze dwa lata. Dopiero od niedawna mieszkamy w Polsce i ciężko powiedzieć, jaki będzie jej sposób rozumienia przynależności. Nasz tryb życia sprawia, że podróże są dla niej całkowicie naturalną rzeczą.

Nawet wbrew tęsknocie?

Nigdy nie zostawiłam córki na dłużej niż tydzień i to ze względu na zobowiązania zawodowe, gdy była już większa. Kiedy wyjeżdża tata Mili, jest dla niej zupełnie naturalne, że można z nim porozmawiać przez komunikator.
Śmieję się, iż tak ją tymi podróżami wymęczę, że gdy będzie miała trzydzieści lat, jedyne, o czym zamarzy to all inclusive (śmiech). Natomiast wydaje mi się, iż bardzo lubi wyjazdy. Gdy kiedyś ją niechcący zdenerwowałam, zagroziła, że sama poleci daleko samolotem, bez mamy. Weszło w krew, co zrobić!

Rzuciła pani fatalną pracę. Co nie satysfakcjonowało?

Miałam własne biuro podróży.

Czego chcieć więcej?

Było całkowicie beznadziejne. W chwili otwierania zupełnie nie miałam pojęcia, jak prowadzić własny biznes. Podróżowałam niewiele, pracowałam wcześniej w cudzym biurze podróży, niespodziewana możliwość dotacji spowodowała, że wydarzyło się naturalne przejście zawodowe. Później pracowałam w recepcji hotelu i kelnerowałam, przekonując się, że to czasem lepiej płatne zajęcia niż moja praca biurowa. Głównym celem było zarabianie, by pieniądze móc wydać na podróże.

Kiedy popełniła pani pierwszą podróż?

Pierwszy wyjazd zagraniczny odbyłam w wieku 12 lat, jednak na wyjazd w stu procentach samodzielny przyszło mi czekać znacznie dłużej. Wyruszyłam niespełna sześć lat temu. Kupiłam bilet do Wenecji i drugi do Barcelony. Kosztowały grosze, ale i tak po zabukowaniu zaczęłam się zastanawiać, co ja robię. Mój budżet wyglądał wtedy kiepsko! Drugą rzeczą był kompletny brak doświadczenia, więc działałam jak we mgle i nie potrafiłam zrobić pewnych rzeczy okazyjnie. Sfera blogowa była jeszcze wtedy w powijakach i nikt nie zakładał, że tak to się rozwinie.

Który zakątek okazał się przełomem?

Szlak świętego Jakuba w Hiszpanii. El Camino. Podróż przede wszystkim mnie zmieniła i ta całkowicie emocjonalna relacja spowodowała, że znacznie więcej osób zaczęło czytać mojego bloga. Od tamtego momentu wszystko ruszyło – zarówno we mnie, jak i pod względem podróżowania.

Na czym polega wyjątkowość Camino?

Tkwi w wysiłku, w codziennym zmuszaniu się do wstawania przed wschodem słońca, pomimo że poprzedniego dnia zrobiło się kilkadziesiąt kilometrów pieszo. Są odciski na stopach, bolą plecy od dźwigania bagażu, dochodzi niewyspanie, ponieważ na łóżku obok w dormitorium ktoś głośno chrapał. Magia jest w całej trasie i ludziach, których się spotyka. Dlatego Santiago de Compostella, które kończy szlak, jest wyjątkowe.

Co to za magia?

Ludzie są bardziej otwarci, potrzebują rozmowy bardziej, niż gdziekolwiek indziej. Trasie całościowo towarzyszy wiele emocji. Wysiłek i zmuszanie się do robienia kolejnych kilometrów jest nie tylko najcenniejszą lekcją bycia z samym sobą, ale – co ważne – nauką przekraczania własnych granic. Samo miasto poznałam, zanim „zrobiłam” El Camino. Gdy zobaczyłam pielgrzymów, zapragnęłam być kiedyś jedną z nich. Emocje wypisane na ich twarzach, wzruszenie, ekscytacja, ulga, duma, że się tam doszło, spowodowały, że chciałam to poczuć.

Trasa jest bardzo trudna?

Zależy dla kogo. Każdy z nas jest w innym stopniu sprawny. Dla maratończyka będzie to spacer, dla mnie stanowiła kolosalny wysiłek. Na El Camino spotyka się krzyże i inne znaki świadczące, że ktoś umarł w danym punkcie na szlaku. Gdy je mijasz, towarzyszy ci uczucie powagi. Spora część trasy jest w górach, daleko od miast, zmagasz się z obciążeniem, któremu trzeba podołać. Nie da się wskoczyć w tramwaj czy zadzwonić po taksówkę. Dla mnie było to wyzwanie – zrobiłam około siedmiuset kilometrów piechotą i trasą całkowicie inną niż pielgrzymka do Częstochowy.

Co je różni?

Sam rodzaj pielgrzymki. Nie ma muzyki, głośnych modlitw, dużej grupy. Idziemy sami po zmiennym terenie. Piasek przeplata się z górskimi ścieżkami, siadają kolana, można złapać niezłą zadyszkę, dostać solidnie w kość.

Wróciła pani odmieniona?

Tak. Zmieniła mnie pokonywana trasa. Końcówka w Santiago de Compostela była ukoronowaniem. Przezwyciężyłam samą siebie, choć kilka razy się załamałam. Chciałam się poddać, ale jakimś cudem dokończyłam. Przemiana jest wielka, zaczynałam El Camino z bardzo głęboką depresją. To nie tak, że miejsce mnie wyleczyło, ale trud, wysiłek i wiara w możliwości. Potem zaczęły się podróże i przekonanie, że uda się utrzymać z blogowania i podróży. Wcześniej było to poza zasięgiem.

Da się utrzymać?

Tak. Piszę od siedmiu lat, pierwszą współpracę komercyjną miałam cztery lata temu.

Nie chciała pani odpuścić? Upór godny podziwu?

Chciałam, ale pisanie, podróżowanie i robienie zdjęć sprawia mi wielką przyjemność. Nie wyobrażam sobie, że mogłabym tego nie robić. Tym, co wyróżnia mojego bloga, jest bardzo osobista treść i kontakt z czytelnikami. Okazało się to pomocne w planowaniu kolejnych podróży. Siłą bloga nie były najlepsze zdjęcia, filmy, najdroższy sprzęt, podróż dookoła świata, a szczerość, autentyczność, relacja z czytelnikami, treść. Pisałam, bo to moja pasja, a nie przemyślana strategia marketingowa. Za pierwszym razem zarobiłam grosze, jednak ważniejsza była duma, że się udało. Czas upłynął i teraz utrzymuję się głównie z blogowania.

Są jeszcze książki

Tak, aktualnie wydaję drugą, jest w przedsprzedaży.

Był moment zawahania?

Tak, pewnie dlatego, że musiałam rozwiązać podpisany kontrakt. Zainspirowana przykładem Michała Szafrańskiego postanowiłam zaryzykować i pójść w self-publishing. Uznałam, że skoro ktoś chciał ją wydać, nie jestem taka znowu beznadziejna w pisaniu. Jednocześnie biorąc sprawy w swoje ręce, mogłam liczyć na większy zysk.

Gdzie jeszcze pani nie było?

W Australii i Oceanii, ale raczej przez całkowity przypadek. Gdy już mi się wydaje, że zaraz się tam wybiorę, nagle pomysł się niestety zmienia. Za najlepsze podróże uważam te spontaniczne. Bądźmy szczerzy, ile można rzetelnie zrobić w ciągu zaledwie kilku lat? Podróżuję niskobudżetowo, więc koszty decydują, gdzie zdołam pojechać. Wiadomo, że na taniej będzie w Meksyku niż w Australii, nawet gdyby trafiła się super oferta na loty. Staram się zawsze brać pod uwagę każdy detal.

Mówili „zwariowała”?

Mama radziła normalną pracę (śmiech). Marzyła, że jednak zostanę nauczycielką. Nie wchodziło to jednak w grę. Zawsze lubiłam pisać i robić zdjęcia, a blogowanie jest gdzieś pośrodku. Nie zakładam, że będę się z tego utrzymywać przez całe życie, natomiast czuję, że bardzo się rozwinęłam. Blog był motywacją, pokazywał efekty mojej pracy. Wracając do pierwszych postów, łapię się za głowę, jak mogłam tak pisać.

Jakie perspektywy?

Niewykluczone, że odejdę od self-publishing na rzecz zwykłych książek. Z pewnością tematyka pozostanie bez zmian.

Miłość również przytrafiła się w podróży?

Nie do końca. Z mężem poznaliśmy się w londyńskiej restauracji. Pracę dostałam dzięki czytelniczce bloga. Zaprosiła mnie, przekonując, że tam zarobię na podróże. Długo nie trzeba było mnie przekonywać! Już pierwszego dnia poznałam męża (śmiech).

Strzała Amora?

Nie pamiętam tego spotkania, ponieważ nie odezwał się do mnie nawet jednym słowem (śmiech). Wspomina, że zapamiętał mnie, miałam błękitne włosy. Potem znajomość nabrała tempa.

Ruszyliście razem w nieznane?

Początkowo do Indii planowałam jechać sama. Mąż stwierdził, że leci też, więc nie miałam za dużo do gadania.

Podróże w trójkę bez żadnych obaw?

Bardzo się bałam. Z uwagi na zagrożoną ciążę większość jej czasu spędziłam w domu. Pół roku w łóżku. Nie znoszę być w ciąży, było to dla mnie najgorsze doświadczenie w życiu. Gdy Mila przyszła na świat, poczułam, że odzyskałam władzę nad własnym ciałem, że to znowu jestem ja. Odzyskałam odrobinę wolności. W tej sytuacji oczywiste jest, że będę ją zabierać ze sobą. Miłość do dziecka pojawiła się natychmiastowo, ale jednocześnie nie chciałam rezygnować z odzyskanego ciała, z tej namiastki dawnej mnie. Z drugiej strony nie wyobrażałam sobie zostawić Mili, jak czyni wielu podróżników – z babcią, tatą, ciocią. To moje dziecko i jestem za nie odpowiedzialna, ale też nie wchodziło w rachubę, że zostanę w domu.

Ile miała miesięcy, gdy spakowałyście plecak?

Na pierwszym trekkingu w nosidle w Prealpach miała 3 tygodnie. 11 tygodni, gdy pojechaliśmy samochodem z południa Francji na północ Polski. Wracałam z nią sama. Miała 3 miesiące, kiedy zameldowałyśmy się na Malcie. Potem były podróże blisko nas. Miejsce zamieszkania okazało się idealnym punktem wypadowym. Miałyśmy 4 godziny, by znaleźć się w Barcelonie. Pierwszą większą wyprawę zrobiłyśmy, gdy córka miała 8 miesięcy.

Dokąd się wybrałyście?

Z południa Francji przez 10 krajów na południe Rumunii. Przez Serbię, Chorwację, Węgry, Włochy… Noce w namiocie w Alpach, góry, morze i kąpiele w słoweńskim jeziorze.

To jednak wielka odwaga!

Obstawiam, że jednak strach (śmiech)! Ale też determinacja i głód świata. Mam olbrzymi apetyt na życie i może się wydawać, że podróżami niepotrzebnie ryzykuję. Należę do osób, które nigdy nie wsiądą do samochodu z kimś po alkoholu, zawsze obsesyjnie zapinam pasy i boję się wysokości. Te rzeczy się łączą. Gdybyśmy siedziały w jednym miejscu, nie robiły niczego nowego, nie poznawały ludzi i innych kuchni, stałoby się to największym niedocenianiem cudu, że ja żyję, że moja córka żyje i że jesteśmy zdrowe. Byłoby to zwykłe marnotrawstwo.

Zdjęcia: Aleksandra Graff
Make up: Żaneta Kreft
Miejsc: Sztuka Wyboru w Gdańsku
Kompozycje kwiatowe: kwiaciarnia Flora Muzyka w Gdańsku

Oceń