Groźny korsarz, który po ulicach Gdańska paradował w czerwonych spodniach, charakterystycznej bluzce w paski oraz skórzanej opasce na oko, był tylko łagodnym starszym Panem. Przekonaliśmy się o tym dopiero gdy zmarł. Okazał się bowiem śmiertelny i jakże rzeczywisty. Śmierć miał jak pewnie jak każdy, banalną. Ot tak, po prostu zasłabł jednego razu na klatce schodowej, wpisując się w statystyki dołączył do grona tych, których kres wyznaczyło ich własne serce.
Zmarły pirat, Andrzej Sulewski, który już dziś obrósł legendą, dwadzieścia lat przemierzał ulice Gdańska w stroju kapra. Niegdyś znalazł na siebie pomysł, doskonale wykreował swoją postać i spotkał się z uznaniem zarówno Gdańszczan, jak i turystów. Trójmiasto go potrzebowało, o czym się boleśnie przekonaliśmy zaraz po jego odejściu. Na ulicach pojawiło się potem wielu samozwańczych piratów. Trudno jest im jednak dorównać Panu Andrzejowi. Często nazbyt dosłownie wcielają się w rolę szokując agresywnym zachowaniem, albo są zupełnie wyblakli, pozbawieni tego kolorytu, jaki swoją osobą malował Pan Sulewski.
Być może, w którymś ze swych wcześniejszych wcieleń, był rzeczywistym kaprem, stąd tak dobrze potrafił odtworzyć tę postać we współczesnym Gdańsku. To tylko bajanie, jednak pustka po dawnym piracie pozostaje i jest niełatwa do wypełnienia. Jakiś czas temu Prezydent miasta Gdańska zorganizował nawet oficjalny konkurs na nowego pirata. Ostatecznie ten zaszczyt przypadł Krzysztofowi Kucharskiemu, jednakże roli prawdziwego pirata nie można się wyuczyć. Trzeba nim istotnie być, a choćby takim się czuć. Andrzej Sulewski cały był charakterystyczny. Wąsy, przepaska na oku i barwny strój oraz pozornie groźny wyraz twarzy, który za moment zmieniał się w serdeczny uśmiech, wydawały się być elementami jego sukcesu. Nade wszytko jednak autentyczność, której nie wolno było mu odmówić.
Tego autentyzmu i pasji brakuje dziś na ulicy Długiej. Nie ma już postaci, która wrosła w bruk i jakby mechanicznie poruszała się po starej części Gdańska. Był do niego przypisany niczym zabytek, ożywiony pomnik. Pan Andrzej nie był jednak bezkrwawym perpetuum mobile. I jeśli nawet niektórzy wierzyli, że żyje za pomocą nakręcanego mechanizmu, to niestety ten mechanizm ustał, bo był skomplikowanym, lecz wciąż tylko zawodnym procesem mającym swój początek i koniec.
Z kim się dziś mają fotografować zawiedzeni turyści, którzy tak dobrze znali legendarnego gdańskiego pirata? Pozostaje jeszcze Neptun. Ten jest wiecznie żywy i podatny może tylko na korozję, bieg czasu, pozbawiony mechanizmu ruchu, zastygły w swej jednej pozie, choć także równie fantastyczny.