Jak to jest, że te małe rączki, stópki i ten szczery uśmiech (w żaden sposób nie doklejony) potrafią uczyć miłości?
NIE JESTEM GOTOWA
Od dziewięciu miesięcy jestem matką (niejedna mama w tym miejscu powie, cóż za długi staż!). Dla mnie wystarczający, aby śmiało stwierdzić, iż dziecko uczy mnie prawdziwej miłości. Miłość przyszła, kiedy zamknęłam jej drzwi pod nosem (a raczej zatrzasnęłam) i powiedziałam „ Przepraszam, ale nie jestem jeszcze gotowa na bycie matką. Proszę przyjść później. Bo teraz zajmuję się karierą, przez duże „K”. Tak, ta przysłowiowa kariera była najważniejsza, ale kiedy ona toczyła się swoim rytmem, moje serce było coraz bardziej puste. Aż do momentu, kiedy to w kościele wykrzyczałam Bogu, że ja chyba nie potrafię kochać. I właśnie wtedy miłość czekała, dojrzewała, by zapukać raz jeszcze i narodzić się w postaci przepięknej, niebieskookiej blondyneczki.
PRZYSPIESZONA LEKCJA MIŁOŚCI
Dlatego teraz siedzę w ostatniej ławce. W tej ławce z napisem „uczę się”. Pracowicie odrabiam prace domowe. Do moich uszy dobiegają (i dalej będą dobiegać) terminy : kolka, odbijanie, odparzenie, karmienie, szczepienie. Trochę się gubię w tej terminologii i nie nadążam z zapisywaniem wszystkich definicji. Boże, o co w tym wszystkim chodzi? Ale czy naprawdę trzeba to wszystko wiedzieć, żeby kochać? Miłość to nie jest żaden wyścig o świadectwo z czerwonym paskiem, to raczej wspólny spacer po życiu (kiedy to rodzice stają się przewodnikami tej wycieczki). Zatem wyrzuć albo spal wszystkie notatki o tym jak kochać swoje dziecko (tutaj często usłyszysz słowa co wolno a czego nie wolno, jak masz się zachowywać, w jaki sposób masz mówić do dziecka i wiele, wiele innych mądrych bądź mniej mądrych rad). Ja spaliłam. Miłość to wspólna droga, która wynika tylko i wyłącznie z autentycznej więzi pomiędzy matką a dzieckiem. To znaczy TWOJEJ więzi, TWOJEGO ZAANGAŻOWANIA I POZNANIA, czyli macierzyństwa widzianego własnymi oczami.
KOCHAJ MNIE – TYLKO TYLE
W moich uszach rozbrzmiewają słowa hymnu o miłości m.in. „Miłość cierpliwa jest (…)” . O tak, zwłaszcza wtedy, kiedy po raz dwunasty na dobę podpierasz ścianę, by nakarmić dziecko piersią. Albo wtedy, kiedy płacze, a ty zachodzisz w głowę, jak mu pomóc. No właśnie, to jest miłość w całej swojej postaci – często bywa pełna obaw, buntu, podsycana przez złe myśli, które każą zwiewać i wreszcie zakończyć tę zabawę. Wtedy uciekasz z domu np. do sklepu (przed wyjściem celebrujesz każdy jego moment, krew szybciej krąży w żyłach, aż dopada Cię podniecenie – czujesz to?), ale szybko wracasz, by zdążyć przed karmieniem, by móc szepnąć do ucha te dwa słowa „KOCHAM CIĘ”.
JESTEM TEATRALNĄ MAMĄ. Jak łączyć pasję z macierzyństwem?
Powrót do teatru. Czy to nie jest szaleństwo? Też tak myślałam, do momentu, kiedy wróciłam do pracy na zupełnie nowych zasadach.
JA- MATKA-ARTYSTKA
Proszę mnie źle nie zrozumieć, bycie matką to najcudowniejsze zajęcie na świecie. Zgadzam się z tym całkowicie. Ale przed porodem było zupełnie inaczej. Kiedy widziałam te wszystkie mamuśki z wózkami, które nachylały się do dzieci i świergotały „a gugu, a gaga”, to ogarniało mnie obrzydzenie. No właśnie. Nigdy nie chciałam być tylko matką i kiedy dowiedziałam się o ciąży mój pięknie poukładany świat teatru legł w gruzach. Byłam w totalnej rozpaczy przez dziewięć miesięcy. Bo nie chciałam oddać kontroli nad życiem, dlatego rękoma i nogami trzymałam się teatru. Ale musiałam go puścić, kiedy dowiedziałam się, że moja praca może zabić dziecko. Oddałam teatr Bogu. Moja rozpacz zamieniła się w lęk, aż do momentu kiedy przed porodem zupełnie nie widziałam nadziei. Po porodzie nie pojawiła się nagła ulga, ale moje widzenie zaczynało się zmieniać. Aż do momentu, kiedy teraz potrafię spojrzeć na niego z dystansem, poczuć radość i miłość do swojej pasji. Ale nie robię niczego kosztem dziecka i rodziny.
JA-TEATRALNA MAMA
Jestem teatralną mamą – kobietą, która za pomocą działań teatralnych budzi ducha i ciało do życia. Pracuje z dziećmi, młodzieżą ucząc ich sztuki teatralnej. To niesamowite zajęcie! Tuż przed porodem słyszałam głosy, że po urodzeniu dziecka wszystko się zmieni. Zmieniły się jedynie priorytety. Dlatego teraz już nie walczę o blichtr, sławę, walczę jedynie o miłość – tylko tyle albo aż tyle. Mój teatr stał się wyrazem głębokiej miłości, którą w sobie noszę i którą chcę dzielić z innymi. Czasami mam wrażenie, że oszalałam, bo to uczucie jest tak silne, że nie sposób się jemu oprzeć. Dlatego moje spektakle zyskują na znaczeniu. Nic nie straciłam. A zyskałam spokój ducha, motywację do pracy oraz niepojętą radość z tego co robię. W tym miejscu patrzę na stertę scenariuszy, które czekają na realizację (praca już się zaczęła).
ZWARIOWANA SZTUKA LOGISTYKI
Muszę złapać oddech. Bo czasami łapie mnie zadyszka, kiedy na jednym wydechu próbuję przekazać mężowi dalszą „instrukcję obsługi” naszej córki (tego rozkosznego niemowlaka, który jest wszędzie). Ale i tak często nie zdążam na pociąg i spóźniam się. Jednak kiedy stoję na scenie po same brzegi wypełnia mnie radość i miłość. Jestem wdzięczna za rodzinę i teatr (właśnie w takiej kolejności). W mojej głowie rozbrzmiewają słowa Konstantego Stanisławskiego „Kochaj teatr w sobie”. No właśnie kocham ten mój mały, ubogacony przez dziecko teatr, który w sobie noszę i pragnę tę miłość nieść dalej w świat.