P.M.: Ma Pan synów. Czy oni również interesują się karierą muzyczną albo samą muzyką? Czy muzyka była zawsze obecna w waszym domu?
K.S.: Oczywiście, tak, przy czym synowie poszli trochę swoją drogą. Starszy syn interesował się hip-hopem. Ale ja uważam, że to bardzo dobrze, że znalazł jakąś swoją sferę wrażliwości, bo narzucanie gustów muzycznych wydaje mi się złym rozwiązaniem. On sam odnalazł dwie pasje, które go interesowały: koszykówkę i hip-hop. To były jakieś tereny aktywności ludzkiej , na których ja się zupełnie nie znalem, ale też chętnie dzięki niemu zacząłem oglądać rozgrywki NBA czy słuchać niektórych wykonawców hip-hopowych. Poletkiem, na którym mieliśmy wspólne zainteresowania, była literatura. Do dzisiaj czasem polecamy sobie jakieś lektury albo wymieniamy uwagi na temat autorów książek. Natomiast młodszy syn, 17-latek, poszedł trochę w stronę ojca. On ma potrzebę realizowania się na scenie i z wielkim oddaniem uczy się grać na gitarze. Wspieramy jego pasję. Oczywiście, tłumaczę mu, że zawód muzyka – czy w ogóle artysty – jest najeżony wieloma niespodziankami, także rozczarowaniami, więc musi się nastawić na to, że będzie krytykowany i atakowany. To wszystko fajnie wygląda na teledyskach albo jak się o tym czyta, natomiast rzeczywistość jest często rozczarowująca – i ciężka, i trudna. Ale on nie patrzy na to w ten sposób. W Polsce jest takie podejście do muzyki, że ledwo młody człowiek wygra jakiś konkurs szkolny czy lokalny, nie mówiąc już o telewizyjnym, i już myśli o sobie jak o zawodowcu.
P.M.: Czy z perspektywy czasu, wiedząc jaka droga czeka artystę, nie wolałby Pan jakoś inaczej ukierunkować syna?
K.S.: Myślę, że to byłby koszmar. To podstawowy błąd, jaki popełnia wielu rodziców. Oczywiście, dziecku należy zapewnić odpowiednią edukację i tłumaczyć mu, że czytanie książek, słuchanie płyt, oglądanie wystaw malarskich czy albumów z malarstwem barokowym albo renesansowym jest ważne. To wszystko rozwija świadomość i powoduje, że dziecko staje się wrażliwe na sztukę. Nachalne narzucanie zainteresowań to błąd. W Japonii dzieci są poddane terrorowi który nazywa sie przymus zrobienia kariery. Efekt jest taki, że w ich podstawówkach jest największy odsetek samobójstw na świecie. Już podstawówce dziecko sie poddaje, bo jest słabe z geografii, a wmawia się mu, że musi być najlepsze, być zwycięzcą… A w życiu wcale tak nie jest! Kiedyś spotkałem w telewizji profesora z UG, którego nazwiska nie pamiętam. Był on psychologiem i rozmawialiśmy w programie poświęconym dzieciom. Dokonał on niesamowitego coming outu i powiedział, że oblał kiedyś maturę, ale jakoś został profesorem. Mówił, że był głupi i się nie uczył… Czasem trzeba pozwolić dziecku nie zdać do następnej klasy. To nie jest dramat! Nie stresujmy go na zasadzie: „masz być tym albo tamtym”. Przecież to rodzi często tragedie. Mam kilku takich znajomych, ludzi ewidentnie zdolnych, którzy mogliby się dostać na wszelkie studia, łącznie z prawem, akademią medyczną i szkołą teatralną. No i ktoś tam chciał być malarzem, ale rodzice powiedzieli, że to nie jest zawód, więc wysłali go na akademię medyczną. Taki człowiek, zmuszony poniekąd przez rodziców i w jakimś psychicznym nacisku, zdaje, uczy się trzy lata, po czym jest już na tyle niezależny, że stwierdza, iż to bez sensu i nie chce tego robić do końca życia. I tu się zaczyna dramat, bo trzy lata są już stracone, a on nie jest ani lekarzem, ani malarzem. Zawsze mówię dziecku: „możesz być sprzątaczem byle ci to sprawiało frajdę”. Oczywiście, mój starszy syn skończył już dawno studia, i to dwa kierunki – kulturoznawstwo i filologię polską. Teraz jest na studiach doktoranckich – będziemy mieli pierwszego doktora w rodzinie. On jest ewidentnie takim typem naukowca. Ale ten młodszy… Jest takie słynne powiedzenie: „Nieważne, synu, kim będziesz – parkieciarzem czy kimkolwiek; ważne, żebyś był szczęśliwy”. Celem człowieka jest szczęście. Wiem, że to banał, ale sprawdza się w życiu.
P.M.: Czytałam, że startował Pan jako model 10-letni na Jarmarku Dominikańskim…
K.S.: To dowód, że dosyć wcześnie zaczynałem swoją przygodę ze sceną. Razem z moim kolegą, Maćkiem Kosycarzem, który chodził ze mną do szkoły (podstawówka była wtedy ośmioklasowa, liceum – cztery klasy, można było się zżyć), wyczytaliśmy gdzieś, że jest jakiś casting czy nabór na modeli. Zaraz po Jarmarku Dominikańskim odbywał się tak zwany kiermasz szkolny. Tam zostaliśmy zatrudnieni jako modele – czterech chłopców i cztery dziewczynki. Scena była dla mnie dość naturalna, nie stresowała mnie. Można powiedzieć, że był to dla mnie debiut zawodowy, bo za pieniądze. Trwało to dwa tygodnie, wydałem kasę na jakieś matchboksy… Natomiast byłem w szoku, gdy się dowiedziałem, że zarobiłem więcej niż moja mama, wzięta pani architekt, przez dwa miesiące, i stwierdziłem, że show biznes to jest to!
P.M.: Czy rodzice wspierali Pana karierę? Motywowali?
K.S: Ojciec nie miał prawie żadnego wpływu na moje wychowanie, bo był marynarzem, a matka – zapracowaną panią architekt, która nie miała czasu mnie wychowywać. Byłem więc rozpuszczony jak dziadowski bicz! Oni wiedzieli, że Krzysiu jest szalony – zawsze gdzieś występowałem i się popisywałem. Ojciec zabierał nas w rejsy do Australii, Nowej Zelandii – całą rodzinę na takie egzotyczne wyprawy. Marynarze mieli taką możliwość. Były kabiny pasażerskie na statkach handlowych, co w zachodniej flocie się wtedy nie zdarzało.
P.M.: Takie podróże otwierają spojrzenie na świat?
K.S.: Stąd też moja potrzeba wolności, mimo tej przaśnej komuny. Ojciec pływał na drobnicowcach, więc zanim wypakowali towar, siedzieliśmy w Melbourne dwa tygodnie. W całej Australii, w różnych portach byliśmy nawet i z miesiąc… Australia była wtedy jak bajka. W Sydney chciała mnie kupić polska milionerka. Polonia, która przychodziła na statki, tęskniła za Polską, bo stąd się nie wyjeżdżało, tylko uciekało. Pojawił się na statku facet, który się zaoferował, że ma mnóstwo czasu i pokaże nam miasto swoją taksówką. Nazywaliśmy go „Józek z Melbourne”. On to robił bo, na przykład, dostał karton piwa Żywiec i za takie „honorarium” chciał nas obwieźć po oklicy. I zawiózł nas do swoich znajomych milionerów, Polaków; to było małżeństwo prawie emerytów. Ich syn dał nogę z bandą harleyowców i zostawił tych rodziców – wiadomo, w pewnym momencie młodzi ludzie uciekają. Syn, niestety, nie zostawił im wnuczka i oni upatrzyli sobie mnie. Zabrali nas najpierw na obiad, potem był jakiś park rozrywki, a mi się spodobało, że ten syn uciekł na większym harleyu i zostawił małą motorynkę – coś niedostępnego w Polsce. Ci państwo nawet dali mi pojeździć tą motorynką i zaczęli mnie nią kusić. Propozycja była taka, żebyśmy nie wracali do Polski, ale dla nas to było nie do przyjęcia. Zaproponowali więc, żeby rodzice zostawili mnie, nawet chcieli to legalnie jakoś załatwić, ale ja absolutnie nie chciałem. Rodzice stosowali czasem taki manewr wychowawczy: „Jak będziesz niegrzeczny, to może pojeździsz na motorynce i pouczysz się angielskiego”. Absolutnie nie chciałem być dzieckiem milionerów. Po latach zastanawiam się, czy to nie był dobry pomysł. Może dzisiaj grałbym z AC/DC…?
P.M.: Jak to jest z rozpoznawalnością? Ułatwia czy utrudnia Panu życie?
K.S.: Różnie to bywa. Specjalnie tego nie przeżywam, bo popularność jest konsekwencją zawodu, który uprawiam. Nigdy tego nie liczyłem, ale wystąpiłem w kilkuset programach telewizyjnych, więc po jakimś czasie stało się naturalne, że ludzie zaczęli mnie rozpoznawać. Wiele jest sytuacji przyjemnych, czasem wręcz anegdotycznych. Ludzie wiedzą, że mnie znają i się zastanawiają, skąd. Na przykład, ktoś za mną woła: „Ej, Muniek!” , a ja w ogóle nie jestem podobny do Zygmunta Staszczyka, po czym do mnie podchodzi i mówi: „Bardzo pana przepraszam, panie Kaziku”. Wiedzą, że to jakiś wesoły gość z jakiejś kapeli, ale nie kojarzą, kto dokładnie. Czasem są irytujące sytuacje. Jak jeszcze jeździłem pociągami – z 10 lat temu, bo PKP zostały na poziomie PRL-u – siedzę w I klasie, jadę do Warszawy na jakieś nagrania. Idą ludzie korytarzem i czują się, dalej oglądali kogoś w telewizji. Przechodzą i się nagle zatrzymują: „E, zobacz, tego tam, no!” – a ja jestem za szybą i to obserwuję. Albo w restauracji… Siedzę z rodziną podczas kolacji, ktoś podchodzi i mówi, że mu się spieszy i czy może szybko prosić o autograf. Podczas pikniku, gdzie graliśmy, idę i w dwóch rękach trzymam tacki, jakieś kiełbaski niosę czy coś, i widać, że mam obie ręce zajęte, a ktoś mnie zaczepia i prosi o autograf. To się pytam: czym mam się podpisać? Nogą? Ale już szczytem było, jak facet mnie poprosił o autograf na środku basenu… To incydenty, ale na ogół miłe historie. Czy są jakieś profity? Jak budowaliśmy dom, kierownikiem budowy była moja żona. Jestem zgodliwy, nie umiem nikogo opierzyć – jakby postawili krzywo ścianę, to bym powiedział, że się nic nie stało, chłopaki się starali, a trochę nie wyszło. Ale jak przyjeżdżał hydraulik robić instalację, to mnie ukrywano – gdyby mnie zobaczył, to by było 300% drożej. Natomiast gdy jechaliśmy kupować dachówki do hurtowni, to robiłem za pacynkę, bo wtedy mówiono „dla pana Krzysia to oczywiście damy rabat”.
P.M.: Czy uważa pan, że w Trójmieście można odnieść sukces, czy trzeba wyjechać do Warszawy?
K.S.: Niestety, Polska jest nadal tak skonstruowana, że ten centralizm ciągle ma znaczenie. Są ośrodki bardzo prężne, jeśli chodzi o kulturę, takie jak Kraków czy Wrocław, który wygrał konkurs na Europejską Stolicę Kultury 2016, bo ma bardzo ciekawą ofertę kulturową. Gdańsk startował i był w czołówce, ale się nie dostał. Myślę, że jest wiele możliwości w Gdańsku, niemniej jeśli mówimy o popularności ogólnopolskiej, to jednak większość wyjeżdża. Jestem jednym z niewielu, którzy zostali, chociaż miałem taką propozycję, żeby jednak się przeprowadzić. Nawet rozważałem taką możliwość i pewnie dużo straciłem na tym finansowo. Bardzo często teraz to gównie ja odmawiam – dzwonią z programu, czy mogę być zaraz albo za tydzień, to specjalnie nie jadę, jeśli akurat nie mam tam planów. Jeżeli już jadę do Warszawy, to na ogół jest tak, że ustawiam sobie dwa albo trzy programy, zaległe wywiady, jeszcze jakieś radio. Wszystko zależy też od osobowości. Chłopcy z Kombii mieszkają tutaj i odnieśli sukces. Zespół Hey jest ze Szczecina – wszyscy się przenieśli do Warszawy. Niestety, Gdańsk z perspektywy ogólnopolskiej jest trochę prowincją. My, siedząc tutaj, często narzekamy, że nic się nie dzieje. Ale warszawiacy, jak tu przyjeżdżają, to są zachwyceni.
P.M.: Jakie są Pana sposoby na wypoczynek?
K.S: Jeśli chodzi o krótki wypoczynek, to mam domek na Kaszubach. To jest dom, który zbudował mój ojciec i my w nim nie mieszkamy – to taka imprezownia rodziny Skibów. Jest tam bezpośrednio dojście do wody. Mamy tam kajaki, łódź wiosłową, jest strefa ciszy, więc nie ma motorówek. Mamy też taką formę podróży rodzinnych na święta wielkanocne lub Bożego Narodzenia – zwiedzamy stolice, głównie europejskie. W tym roku akurat lecimy do Nowego Jorku, występowały tam legendy muzyczne, cala scena muzyczna, Velvet Underground, klub CBGB – będziemy zwiedzali Nowy Jork szlakiem wielkich muzyków.
P.M.: Co jest obecnie największą bolączką młodzieży?
K.S: Wydaje mi się, że zbytnia wiara w to, że w internecie znajdą przepis na życie albo przyjaciół, że sieć rozwiąże ich problemy. Jest zbyt duże zaufanie młodych ludzi – oni nie znają życia, zwierzają się komuś, rozmawiają, ale nie myślą, że to zaraz może być wyszydzone, wyśmiane. Ktoś szuka porady, oparcia i za chwile staje się obiektem żartów i kpin. To prowadzi nawet do samobójstw.
P.M.: Najczęściej hejtują ludzie, którzy mają najmniejsze pojęcie na jakiś temat?
K.S.: Michał Ogórek ostatnio fajnie powiedział, że nigdy nie spotkał w realnym życiu osoby, która hejtuje w necie. Mamy spotkania autorskie, a po koncertach nie chodzimy z armią ochroniarzy, tylko normalnie funkcjonujemy w przestrzeni miejskiej. Od lat nie spotkałem jakiejś agresywnej osoby. Przecież to są otwarte spotkania i może ktoś przyjść, komu się nie podoba moja muzyka czy książka. Jeżeli trafiają się takie osoby, to są to kulturalne wymiany zdań. Dzięki temu spotkania są bardziej żywe, bo gdyby każdy mówił: „Panie Krzysiu, jakie to wspaniałe”, no to wiadomo – hipokryzja. Anonimowość pozwala na wszystko, jest taryfą ulgową. Z jakichś badan wynika, że na Zachodzie jest mniej hejtu, ludzie są bardziej kulturalni. Może my się musimy tego po prostu jeszcze nauczyć…
P.M.: No właśnie: czy Polacy nie są bardziej złośliwi i zazdrośni niż ludzie z Zachodu?
K.S: Jest w nas trochę zazdrości o sukces. U nas osoba, która odniosła sukces, jest z zasady podejrzana. Pewnie coś ukradł, miał układy, znajomości, matka mu pomogła… Nie podejrzewamy, że ktoś własną pracą czy talentem do czegoś doszedł. Zawsze mówiłem, że wystarczy na mnie spojrzeć i już wiadomo – Skiba nie osiągnął kariery przez łóżko!
P.M.: Powinniśmy chyba bardziej się motywować i wspomagać, zwłaszcza na arenie międzynarodowej?
K.S.: Można się śmiać z Amerykanów, ale w ubiegłym roku byliśmy z zespołem w Stanach, między innymi w Nashville, stolicy country. Pojechaliśmy tam czysto turystycznie, bo zaprosiła nas znajoma wokalistka. Zresztą niedaleko jest sławny Lynchburg, gdzie produkowany jest Jack Daniels, legendarna whisky – myśmy tam byli na pielgrzymce. No, ale w samym jeszcze Nashville jest słynna dzielnica, gdzie działa ponoć dwa tysiące studiów nagrań. Wiele osób nas zatrzymywało na ulicy i pytało, skąd jesteśmy, bo taki dziwny język. Nashville się reklamuje jako Music City, myśmy mówili, że jesteśmy muzykami i ich reakcje były jak z filmów: „Wow, super, welcome to America!”. To byli normalni Amerykanie – podejście mega optymistyczne, nawet na granicy kabaretu, pełne radości: „Jak to fajnie, że jesteście! Witajcie, bawcie się dobrze!”. Takiego bezinteresownego optymizmu w Polsce się nie spotka.
P.M.: Czy Polacy są dobrze postrzegani na świecie?
K.S.: Nasi rodacy nie zawsze się zachowują dobrze za granicą. Dorobiliśmy się jakichś opinii, czasem zupełnie niezasłużenie, ale myślę, że to się zmienia. Całkiem niedawno graliśmy w Londynie na WOŚP-ie i ten koncert zorganizowała młoda, dobrze sobie radząca, odnosząca sukcesy Polonia. To byli młodzi ludzie, którzy są tam może pięć lat, a jeśli siedem, to już weterani… Pytaliśmy, jak im się żyje, i tak dalej. Oni powiedzieli, że te mity z jakichś seriali typu „Londyńczycy” – wszyscy są na zmywaku itd. – to była prawda, ale siedem lat temu. Teraz są menedżerami, często pracują w bankach lub mają swoje firmy. Pewnie od czegoś trzeba było zacząć. Wielcy milionerzy też pewnie zaczynali gdzieś tam od mycia naczyń w knajpach. Polacy sobie radzą. Ci młodzi ludzie szybciej się uczą języków lub przyjeżdżają i już znają. Moje pokolenie dukało po angielsku.
P.M.: Co Pan najbardziej lubi w Gdańsku?
K.S.: Przede wszystkim możliwość odnalezienia się w różnych klimatach. Wsiadam w samochód, dosłownie 20 minut jadę i jestem na Kaszubach. Jeziora, pola truskawkowe, pagórki, mogę wyskoczyć na kajak… Dziesięć minut i jestem w centrum Gdańska, na gdańskiej starówce; zresztą jestem stamtąd – chłopak z Szerokiej! To są moje kąty, bo tam spędziłem dzieciństwo, chodziłem do gdańskiej Jedynki. Piętnaście minut i jestem w Sopocie, gdzie mam plażę, molo i morze. W Warszawie bym tego nie miał. No, i jest sentyment… Jednak jak się zna te swoje kąty, jest to bardzo ważne. Moja żona jest z Częstochowy, poznaliśmy się na studiach – ja studiowałem w Łodzi. Po studiach przenieśliśmy się tutaj. Ona już uważa się za gdańszczankę, bo ponad 20 lat mieszka w Gdańsku. Uczy na uniwersytecie łaciny i greki – nie jest z show biznesu, na szczęście. Nie udają się małżeństwa aktorskie, artystyczne, bardzo często ta energia w domu jest… O jednego aktora za dużo!
P.M.: Co jest największą inspiracją jeżeli chodzi o Pana twórczość? Czy rodzina Pana inspiruje?
K.S.: Nie uprawiam twórczości familijnej, także rodzina raczej nie. Syn mnie inspiruje o tyle, że czasem poszerza moje horyzonty. Mnie zawsze inspirowała rzeczywistość – uważam siebie za satyryka i te teksty, które pisałem dla Big Cyca, czy felietony albo to, co robię na scenie, zawsze czerpię inspirację z rzeczywistości. Mam w planach wydanie książki obyczajowej o przemianach obyczajowych w Polsce. To będzie zbiór moich felietonów o tytule Wszystkie drogi prowadzą do orgazmu. Będą tam zebrane moje felietony z takich pism, jak CKM, „Hustler”, „Playboy”, bo pisałem też do męskiej prasy, będzie również dużo nowych felietonów. Rewolucja polityczna w Polsce, kapitalistyczna, przemiany ustrojowe zostały opisane już przez historyków IPN-u i dziennikarzy. Natomiast zauważyłem, że jest pewna luka na rynku – nikt nie opisał przemian obyczajowych. Konkluzja książki jest taka, że nasza konserwatywna natura się zmieniła. Finałowym opisem będzie wybór Roberta Biedronia na prezydenta Słupska.
P.M.: Po tym jak Donald Tusk został szefem Rady Europejskiej, podniosły się głosy wielu osób, że odradzał on młodym wyjazd za granicę, a sam chętnie wyjechał…
K.S.: Ja jednak widzę awans Tuska w kategoriach sukcesu, i to nie tylko osobistego, ale też uznania dla całej Polski. Jako PRL byliśmy krajem traktowanym zupełnie niepoważnie, nawet przez ZSRR – jakąś ich kolejną republiką radziecką. Po latach wyszło przecież, że mieliśmy być państwem tranzytowym, przez który miały przejechać radzieckie czołgi w drodze na Holandię, Francję i Niemcy. Mieliśmy polec w wojnie atomowej, przyjąć na siebie amerykańskie rakiety. Teraz jesteśmy członkami NATO, Unii Europejskiej, gdzie nasz polityk jest przewodniczącym Rady Europy. Z naszym głosem trzeba się już liczyć. Oczywiście, to jest tak, że Polacy ciągle narzekają. W większości jesteśmy społeczeństwem chłopskim. Mentalnie również. Zresztą Skiba to najbardziej wiejskie nazwisko – bardziej wiejskiego już nie ma! Kiedyś minister rolnictwa żartował: „Panie Skiba, pan byłby dobrym ministrem rolnictwa – z tym nazwiskiem!”.
P.M.: Młodym ludziom jest teraz ciężko, za granicą jest chyba łatwiej…
K.S.: Jestem świeżo po rozmowach z Polakami w Anglii i oni mówią, że tam rzeczywiście jest znacznie łatwiej. Zakładasz firmę? Dosłownie dwa maile i sprawa załatwiona! Rakiem polskiej gospodarki i organizacji jest biurokracja. Ciągle powstają nowe urzędy, nowe ministerstwa… Jest też dużo chciejstwa… To jest pojęcie z Wańkowicza – Polak nie robi, tylko chce. Chcemy być tacy, a to jest tylko chciejstwo i marzenia; nie potrafimy tego przełożyć na język praktyczny. I te szkolenia… Mówi się, że dzieci w Polsce są wychowywane do rozwiązywania krzyżówek czy teleturniejów. Jak jadą do Ameryki, okazuje się nagle, że mają wiedzę na każdy temat, a dziecko ze Stanów jest przy nich totalnym głupolem. Ale po latach się okazuje, że dzieciak z amerykańskiej szkoły wie, jak żyć i przełożyć swoją wiedzę na język praktyczny. A nasz? Teoretycznie zna się na wszystkim, ale praktycznie – na niczym.
P.M.: Czy według Pana polska szkoła przygotowuje do życia, do przyszłości?
K.S.: To jest koszmar… Jako ojciec dziecka, które chodzi teraz do liceum, uważam, że dzieci uczą się wielu głupot, które są nawet obciążeniem do umysłu. Ewidentnie tutaj występuje ten syndrom, który kiedyś występował: zakuć–zdać–zapomnieć. Po prostu wyuczy się czegoś do jakiegoś egzaminu, po czym ta wiedza nic mu nie daje. To jest dramatyczne, bo się nagle okazuje, że od czasów PRL-u zbyt wiele w tej dziedzinie się nie zmieniło, może trochę lektury, chociaż też nie za bardzo.
P.M.: Czy Pana młodszy syn przechodził już okres buntu? Może ma Pan jakieś rady dla rodziców, jak to przetrwać?
K.S.: Tak, teraz właśnie przechodzi. Ale to normalne. Byłbym zdziwiony gdyby syn sie nie buntował. Jest zbuntowany przeciwko całemu światu, również trochę przeciwko rodzicom. Nie walczę z tym, bo to byłoby bez sensu. On jest zbuntowany tak bardzo głęboko, że prawie nic mu się nie podoba. Żeby jeszcze ten bunt był skierowany przeciwko czemuś, no ale nie… Jedynym pozytywem jest muzyka i jej świat. To już coś.
P.M.: Czyli sztuka, hobby mogą być sposobem na przejście tego buntu?
K.S.: Tak, na pogodzenie się ze światem. Sztuka jest świetną drogą do oswojenia świata. Świat mi się nie podoba? W piosence to opisuję, ale później jest on już bardziej przyjazny. Czy opisuję to w wierszu albo maluję na ten temat obraz. Sztuka pozwala stworzyć świat, który nie jest tak opresyjny wobec nas.
P.M.: A nie jest tak, że ta energia idzie w hobby, kreatywność, a nie w bezproduktywne imprezy?
K.S.: Mój syn jest skrajnym indywidualistą. Jest zbuntowany przeciwko systemowi szkolnemu, ale także nie akceptuje popularnych wśród rówieśników jałowych zabaw np. głupkowatych gier komputerowych. To mnie cieszy. Po ojcu ma szacunek do muzyki i uparcie zbiera płyty CD. Dla niego ściągnie mp3 jest hańbiące – to coś obrzydliwego i to w ogóle nie jest muzyka. Jest zbuntowany też przeciwko pewnym narcystycznym wzorcom zachowań. Bardzo go wkurza szpanowanie. Prawie nie pozwala sobie robić zdjęć. Jestem z niego dumny, że jest tak oryginalny. Nie chwali się również ojcem. Mówi, że lubił jakiegoś kolegę, ale stracił do niego szacunek, jak ten kolega zaczął się przechwalać swoim ojcem i jego znajomościami. On nigdy się nie afiszuje z tym, że jego ojciec to ktoś znany.
P.M.: Jakiej rodzicielskiej rady mógłby pan udzielić trójmiejskim rodzicom?
K.S.: Nie czuję się absolutnie żadnym autorytetem w tej dziedzinie, ale może tylko powiedziałbym, żeby na pewno rozmawiać z dziećmi, poświęcać im czas. Żebyśmy byli nie wiem jak bardzo zapracowani, terminy goniły i szef w pracy się wkurzał , to najważniejszy jest czas dla dzieciaków. Nie można się ograniczać do tych standardowych formułek rodzicielskich „Jak w szkole? Ok? No, to ok”. Sam nie zawsze byłem dobrym ojcem. Na przykład, mojego starszego syna uczył jeździć na rowerze dziadek, bo ja się wkurzałem i nie miałem cierpliwości, a on ją miał. No i złapałem się na tym, że kiedyś to rodzice nam mówili: „W twoim wieku ja to i tamto”, a później też uległem tej pokusie. To jest najgorsze, co można zrobić – podawać siebie jako najlepszy przykład. Na szczęście, moja żona bardzo szybko to wyśmiewa.
Dziękujemy za rozmowę .
Z Krzysztofem Skibą rozmawia Paulina Marwińska.