Together Magazyn » Aktualności » Bartosz Chyrek – Wojownik i jego rodzina

Bartosz Chyrek – Wojownik i jego rodzina

Ma żelazne zasady. Gdy idzie po swoje, robi to zawsze za głosem serca. Na wytyczonej drodze często patrzy w bok, będąc pewien, że trzeba podać innym rękę. Tego uczy swoje dzieci, zaszczepiając w nich wartości i pozwalając dokonywać najlepszych wyborów. Wierzy w potęgę umysłu i siłę pasji, które są najlepszym przepisem na dobre życie u boku tych, których się kocha – podkreśla Bartek Chyrek, zawodnik MMA.

W każdym mężczyźnie jest pierwiastek wojownika?

Z pewnością, gdy zakłada rodzinę. Zmienia się sposób myślenia, na wiele rzeczy patrzysz inaczej. Rodzina powoduje, że stajesz się zupełnie innym człowiekiem. Ku zaskoczeniu, znacznie bardziej kruchym (śmiech).

Sport nie hartuje?

W moim przypadku był „towarzyszem” od chwili, gdy skończyłem 6 lat. Pod wpływem filmu „Wejście smoka” z Bruce Lee bardzo chciałem trenować karate. Nikogo to nie zdziwiło, bo zawsze byłem dynamicznym, pewnie nawet nadpobudliwym dzieckiem. Ruszałem się jak atom, wszędzie było mnie pełno. Myślę, że mama z ulgą zaprowadziła mnie na zajęcia karate.
Bartek Chyrek mma

Zdołałeś się podporządkować żelaznej dyscyplinie?

Lepiej – ja bez tego nie mogłem żyć! Po roku treningów okazało się, że jestem całkiem dobry.

Jak na następcę Bruce Lee przystało!

Sprawdzałem to podczas pierwszych zawodów w Pszczółkach koło Tczewa. Wróciłem z dwoma złotymi medalami i przekonaniem, że przygoda dopiero się zaczyna.

Ile trwała?

Długo, bo ponad 25 lat. W trakcie udało mi się zdobyć medal Mistrzostw Świata, kilka razy sięgnąłem po Mistrzostwo Europy i wielokrotnie po Mistrzostwo Polski. Nastąpił moment, gdy poczułem, że zaczyna mi w tym sporcie czegoś brakować. Wpadły mi w ręce filmiki, gdzie zawodnicy bili się mocniej i czułem, że pora się przekwalifikować. MMA fascynowało i początkowo starałem się godzić obie te dyscypliny. Do czasu, kiedy zdecydowałem, że pora pójść w tę stronę już całkowicie.

MMA było już wtedy popularne?

Zaczynało być, a ja trafiłem w okres jego rozwoju. Wtedy jeszcze nikt nie myślał o wielkich galach, takich jak Konfrontacja Sztuk Walki (KSW). Trzeba było sporo uporu i zaangażowania, aby samodzielnie się uczyć. Jeździłem do Szczecina i Warszawy, by podpatrywać bardziej doświadczonych zawodników. Sukces przyszedł szybko. Zwyciężyłem w Mistrzostwach Województwa, okazałem się najlepszy w Mistrzostwach Polski. Uznałem wygrane za świetny prognostyk. W wieku 30 lat postanowiłem, że zacznę walczyć zawodowo.

Zbieg okoliczności czy przełom w głowie?

W moje 30. urodziny wszedłem do klatki, gdzie wygrałem pierwszą zawodową walkę. W tym czasie postanowiłem, że pora wykorzystać wiedzę, doświadczenie zawodnicze i wykształcenie otwierając własny klub.
Bartek Chyrek

Czyli biznes?

Raczej marzyciel i trochę wariat! Wynająłem klub w Gdyni na Witominie i walczyłem, aby pogodzić rolę zawodnika i szkoleniowca.

To jest możliwe?

Bardzo trudne. W pewnym momencie masz poczucie, że przestałeś się skupiać na jednej rzeczy, nie poświęcasz jej wystarczająco dużo czasu. Jestem człowiekiem, który maksymalnie angażuje się we wszystko, co robi, więc takie rozerwanie powodowało, że miałem chwile frustracji i zadawania sobie pytań „czy warto”. Dodatkowo czujesz presję – trener powinien być autorytetem… Jak więc przegrywać walkę, gdy podopieczni patrzą? Tłumaczenie, że zajmowałem się trenowaniem innych, nie przejdzie. Zaczyna cię dopadać straszne ciśnienie! W pewnej chwili postawiłem na siebie i zacząłem walczyć w Rosji.

Dlaczego akurat tam?

Dla pieniędzy. Tamtejsze realia finansowe pozwalały na znacznie więcej niż w kraju. W taki sposób całkowicie stałem się zawodowcem.

Z pełnym kontem?

Nie przesadzaj! To niełatwy kawałek chleba i przede wszystkim sezonowy. Na szczęście zdrowotnie wychodziłem bez szwanku, a najpoważniejszym urazem był złamany nos. Rekompensatą były dolary płacone w Rosji (śmiech).

Wojownicy klepią biedę?

Pamiętam, że za pierwszą walkę dostałem 600 złotych, plus drugie tyle za wygraną. Wystarczyło, aby podziękować zespołowi jednym piwem w knajpie. Widzom wydaje się, że zawodnicy zarabiają sensowne pieniądze, które pozwalają im całkowicie poświęcić się MMA i wyłącznie z tego żyć. Wygląda to zupełnie inaczej i jedynie w największej Federacji KSW jest to możliwe. Ja na nią byłem za stary, ciężko było się przedrzeć.

Rodzina dała zielone światło?

Fundowałem im sporo stresu. Pewnie dlatego rozpadło się moje małżeństwo – byłem całkowicie skupiony na sporcie. Dzieci dość gładko zaakceptowały „pracę” taty. Przyzwyczaiły się do sportowego rytmu dnia. Rosną i widzę, że są dla mnie największym wsparciem. Dzięki ich postawie moje cele rysują się znacznie bardziej wyraźnie.
Bartosz Chyrek

Pytanie „co robi tata” padało w przedszkolu?

Dzieciaki nie malowały mnie z rozbitym nosem w klatce i nie tłumaczyły, że tata bije innego pana (śmiech). Przede wszystkim rozumiały, że sport może być pracą. Również dla nich było jasne, że MMA nie jest regularną bijatyką pod sklepem, gdzie na skutek ostrej wymiany zdań faceci okładają się po gębach. To sport jak każdy inny – pełen reguł i ustalonych zasad, daleki od ulicznej bójki. Wymaga sporo poświęcenia, przygotowania motorycznego, siłowego, umiejętności łączenia walki w stójce, parterze i zapasach. Czysty sport. Jedni grają w tenisa, inni jeżdżą konno, ja uprawiam kontaktową dyscyplinę.

Nie odczuwasz jeszcze wieku?

Rano ciężko się wstaje (śmiech). Gdy podkręcam tempo, to przypominam zombie. Mam 35 lat, moja sportowa kariera powoli dobiega końca. Zdaję sobie z tego sprawę i rozumiem, że ten moment musi kiedyś nadejść.

Podobno ciągniesz za uszy i wyrywasz z patologii?

Nie da się ukryć, że do MMA trafiają najczęściej dzieciaki lekko poturbowane przez życie. Ich codzienność wygląda zupełnie inaczej niż rówieśników z dobrych domów. Mają ciężko i brutalnie mówiąc, zdarza się, że walczą o kawałek chleba. Sport pozwala im nie zderzać się ze ścianą w tej ciemnej ulicy. Często przysiadałem się do nich na ławce i proponowałem treningi. Tłumaczyłem, że są lepsze, niż picie piwa. Mogą stać się największą szansą na zmianę.

Chciało ci się wyciągać rękę?

Taki mam charakter, nie potrafię przechodzić obojętnie. Wierzę, że przez MMA uda im się coś w życiu osiągnąć. Nawet jeśli tylko na chwilę. Niewielki sukces jest w stanie całkowicie przewartościować sposób myślenia. Przekonać, że wszystko jest w ich rękach i nie są skazani na patologię, marazm i w konsekwencji więzienie.

Koło ratunkowe w sporcie?

Tego jestem pewien! Spójrz na mnie! Wszystko, co mam i to, kim jestem, ukształtował sport. Nawet wchodząc na rozmowę o pracę, padało pytanie „co pan trenuje?”. Stawało się fajnym punktem zaczepienia, który otwierał kolejne drzwi. Sport to również wartości, pewność siebie i najzwyklejsze ludzkie zasady. Zgarniam ich, ponieważ lepiej, aby zamiast ćpać na ulicach, trenowali na macie.

Ciężko się pracuje z takimi dzieciakami?

Pewnie. Przede wszystkim trudno im zaimponować, stać się autorytetem. Starałem się również dawać pracę. Pomimo tego potrafili tak nawywijać, że sam nie wierzyłem, że to możliwe. Kontakt z nimi to codzienne drążenie skały.

Zdarzały się ocalone „dusze”?

Paru chłopakom udało się zdobyć medale, znaleźć pracę i wrócić do szkoły. Wielki sukces!

Kim dla nich jesteś?

Człowiekiem, który chciał mieć dla nich czas. Jako trener jestem bezkompromisowy. Nie toleruję spóźnień, braku szacunku do grupy i tego, co robimy. Stosuję stare zasady. Pompki za brak bycia na czas. Nauczyło mnie tego karate. Gdy wymsknęło mi się coś niegrzecznego do trenera, musiałem robić 50 długości skokami. Na drugi raz trzymałem już język za zębami i zastanowiłem się, zanim coś klepnąłem. Dyscyplina na treningach jest podstawą. Pomaga w życiu.

W roli ojca identyczny?

To najpiękniejsza rola, jaką napisało dla mnie życie. Staram się być bardzo racjonalnym ojcem. Czy jestem dobry? Nie potrafię ocenić. Uczę się być bardziej surowy, ćwiczę konsekwencję. Wielka w tym zasługa Edyty, mojej partnerki, która potrafi wskazać błędy, jakie popełniam. Podobno niełatwo jest mnie do czegoś przekonać, ale pracuję nad sobą (śmiech).

Rodzic, co z niejednego pieca chleb jadł?

Tak się złożyło, że nie miałem najlepszego wzorca. W pewnej chwili, po śmierci ojca, musiałem radzić sobie sam. Pomogła babcia, która podjęła się trudu wychowania i z perspektywy czasu myślę, że to, kim jestem jako człowiek, jest jej zasługą. W wychowaniu Klary i Stacha jestem raczej spontaniczny. Nie bazuję na mądrych poradnikach, zdaję się na to, co podpowiada serce. Mam dla nich zawsze czas, staram się dużo rozmawiać, tłumaczyć trudne sprawy.

Skazani na sport?

Zupełnie nie. Nie mam ambicji, by dzieciaki poszły moją drogą. Wcale mi się nie uśmiecha, gdyby Stachu wybrał MMA. Ile można dać się okładać (śmiech).

To okładanie w czymś pomaga?

Kiedyś zapytano mnie, czy wierzę w Boga.

Wierzysz?

Wierzę w Odyna, jest Bogiem wojowników. Trenując, modlę się do niego za każdym razem. Matę traktuję jak świątynię, czuję na niej jego obecność, ona mnie nakręca.

W którą stronę?

Tę najbardziej jasną dla moich dzieci. Chcę, aby zobaczyły, że świat stwarza pełnię możliwości. Mogą samodzielnie wybierać i szukać własnego sposobu na realizację. Staram się podawać rękę i prowadzić dobrą ścieżką. Stachu próbował kilku dyscyplin: judo, karate i kalistenika. Klarze bardzo podoba się gimnastyka, ma zajawkę na konie. Oboje mają w tych zainteresowaniach wzloty i upadki. Staram się im mądrze pomóc, tłumaczyć, że poświęcili sporo czasu, szkoda odpuszczać.

Krzyczysz?

Zdarza się. Ton podnoszę, gdy nie chcą sprzątać (śmiech). Nie jestem zwolennikiem kar cielesnych i gdy widzę na ulicy, że ktoś bije dziecko, mam ochotę mu przylać. To tragiczne wykorzystywanie swojej siły. Odwróćmy sytuację – co by się stało, gdybym to ja taką panią mamę lub opiekunkę przełożył przez kolano i wydzielił klapsa, tylko dlatego, że jestem silniejszy?

Zdarzyło się, że musiałeś wykorzystać swoje umiejętności?

Na szczęście nigdy. Jestem opanowany, mam świadomość, na co mnie stać.

Wszystko pod kontrolą?

Nie jestem „przegiętym” ojcem. Moje dzieci znają smak czekolady i hamburgera. Nie mam prawa całkowicie zabrać im uroków dzieciństwa. Gdy dorosną, samodzielnie zdecydują, jak bardzo chcę być „healthy”. Wszystkie strony życia traktuję z umiarem, tłumaczę, co jest zdrowe i dlaczego właśnie tak. Zdarzają się tosty i parówki na śniadanie, nie wpadam w obłęd.

Są zaradni?

11-letni Staś poradzi sobie sam w środku miasta. Bardzo komunikatywny, otwarty, szybko wyciąga wnioski. Klara jest podobna, ale przy tym szalenie delikatna i ufna, o nią bałbym się bardziej. Mam pewność, że sprosta sytuacji, ale wiem, jakie niebezpieczeństwa mogłyby stanąć na jej drodze.

Otwierasz parasol ochronny?

Zawsze w postaci rozmowy. Pamiętam, gdy na spacerze poczuliśmy zapach marihuany. Stach zapytał, czy to faktycznie to. Zdziwiłem się, ale natychmiast zapewnił, że nie będzie palił, bo wie, że to jest złe. Mam nadzieję, że tak będzie. Wychowując dzieci, nie owijam świata w bawełnę. Pokazuję, co jest dobre, a co złe.

Jak w świecie MMA?

Świat sportu mocno się zmienił. MMA to spory biznes. Oczywiście, między innymi dzięki temu poziom sportowy bardzo się rozwija, ale bez koneksji i znanego nazwiska nawet największy talent nie ma szans zawalczyć. Oglądane walki są wyreżyserowanym show, wokół którego robi się cyrk. Duże pieniądze, stający przeciwko sobie celebryci, raperzy i popularni piłkarze.

To wciąż jeszcze sport?

Zakładam, że wbrew pozorom nie jest tak źle. Dzięki jednej walce celebrytów kolejni na tej gali mają szansę pokazać, co potrafią.

Po to wymyśliłeś Galę Time of Master?

Pewnie tak i z wielką energią cały czas się nią zajmuję. Skupiam się na organizowaniu zawodów amatorskich dla chłopaków. Mam doświadczenie, które stało się pretekstem, by zacząć w tym działać. Za nami ponad 30 edycji zawodów i trzy gale zawodowe. Fajna sprawa.

Zastąpi KSW?

KSW jest Mount Everestem w Polsce, ciężko byłoby się przebić. Ja skupiam się na lokalnych galach, które umożliwią młodym chłopakom pójście o krok dalej. Stanowią dla nich możliwość przetarcia szlaków i rozwoju. Na więcej potrzebni są potężni sponsorzy.

Pomagasz się wypromować?

Staram się. Z dumą obserwuję rozwój Bartka Leśko, który idzie jak burza, walcząc w FEN.

Masz oko do takich chłopaków?

Młode pokolenie mnie zadziwia. Nie chcą się ruszać, pocić, angażować, dlatego trudniej wyłuskać talenty. Te widać od razu – wchodzi chłopak i wiesz, że warto poświęcić mu czas. Przecież każdy trener marzy o wybitnym zawodniku.

Po rozwodzie świat się zawalił?

Rozwód zawsze jest traumatyczny. Na szczęście skupiliśmy uwagę na dzieciach, oboje chcieliśmy oszczędzić im cierpienia. Pomogły szczere rozmowy. Nie wypaczaliśmy rzeczywistości, próbowaliśmy tłumaczyć, że sytuacja nie jest zła, ponieważ kochamy oboje tak samo mocno, tyle że nasze drogi się rozeszły. Klara i Stasiu mają bardzo otwarte umysły, są bardzo inteligentnymi i wrażliwymi dziećmi. Nastroje bywają różne. Do tej pory zdarzają się chwile ciężkich rozmów, wtedy staram się stawać na wysokości zadania, dając dzieciom swoją postawą zapewnienie, jak bardzo je kocham.

Wojownik potrafi rozwiązać dziewczęce problemy?

Wszystko przede mną! Problemy, z którymi mierzy się aktualnie Klara, wciąż są w moim zasięgu. Co będzie później? Kto to wie! W tej chwili więcej wątpliwości ma Stachu. W zderzeniu z jego charakterem bywają zgrzyty. Wielkie wsparcie mam w Edycie, dzięki niej nauczyłem się opanowania. Oddzielam emocje i staram się syna zrozumieć, upewniając, że go wspieram. Chcę, aby dzieci czuły, że jestem ich największym przyjacielem. Nie wrogiem, który ocenia, krzyczy, daje kary i nie ma czasu wysłuchać.

Dzieci mieszkają z tobą?

Zajmujemy się nimi po połowie. Mają dwa domy, które zaczynają się coraz korzystniej dla nich przenikać. Taki model się sprawdza. Dla nas – dorosłych – było to najbardziej sprawiedliwe rozwiązanie.

Inaczej umarłbyś z tęsknoty?

Jestem z dziećmi ogromnie związany. Ostatnio zawodowo musiałem wyjechać na tydzień i odliczałem czas do powrotu. Do tego Stasiek miał wyłączony telefon, więc wyobraźnia pracowała.

Pozory twardziela mylą?

Twardzielem jest się w sporcie. Rodzina nie jest przeciwnikiem. Podobno jestem wrażliwy i empatyczny, ale na filmach nie płaczę (śmiech).
Mówią, że życie to ciągła walka…

Tak z pewnością jest, dlatego zawsze odpowiedzialnie podchodziłem do tematu rodziny. Rozumiałem moją rolę jako ojca i partnera. Zdarzały się trudne chwile, ale te najbardziej kształtują i upewniają, że dokonuję słusznych wyborów. Mata i ambicje nie zwalniały mnie z odpowiedzialności za płacenie rachunków (śmiech).

5/5 – (1 głosów)