Kiedy zaczynam odnosić wrażenie, że jestem przyspawana spawem nienaruszalnym do dzieci, do domu i do męża, to znak, że trzeba się udać gdziekolwiek indziej na trochę. Dalej niż do „Biedry”, a bliżej niż do Giżycka (Giżycko bowiem utożsamiam z odległą podróżą urlopową). I jakoś tak zawsze się poskłada dziwnie, że „indziej” znajduje się u rodziców – w Bigniewach. Pakuję więc swoją tatarską hordę na wyprawę pod Wiedeń i jadę. Ja jadę i dzieci jadą. Gospodarować codziennością, wraca współczesny Bronek Talar („Dom” obejrzą, będą wiedzieli, kto to). I gospodaruje. Odgrzewa przygotowane tony obiadów, popija czym lubi i robi, co chce, albo co mu zlecono.
Albowiem nasz wyjazd – zawsze tak się składa – to najlepszy moment na ojcowskie prace zlecone (przez królową matkę), które z różnych przyczyn przy dzieciach wykonać trudno. Zlecam więc zawsze to oraz owo. Zlecanie takie ma zawsze wartość emocjonalną, dbam bowiem, by zajęty pracami różnymi mąż i ojciec nie odczuwał zbytnio tęsknoty za rodziną. Ma też wartość pedagogiczną: nie ma nudy. Oraz dbam w ten sposób, by mąż mój z ewentualnego nadmiaru wolnego czasu po prostu najnormalniej w świecie nie sfiksował. Malowanie jakieś zlecam/proszę, wiercenie jakieś, jakiś montaż, zagładę balkonowej kolonii mrówek. Zostawiam jakieś ryciny, projekty wszelkiego DIY, które wyszperam w internetach i choć sama nie wiem, do czego mi one na tę konkretną chwilę są niezbędne. Taka organizacja życia zapewnia słomianemu wdowcowi adrenalinę, emocje, presję czasu i chroni przed durnymi pomysłami inwencji własnej.
Odkurzanie oraz zmywanie uważam za rzecz z goła naturalną, nigdy też, powróciwszy skąd się udałam, nie miałam przyjemności rozmowy z żadnym nowym, włochatym życiem mieszkającym w czeluści zlewu, więc zakładam, że to są oczywistości. I dużo tych oczywistości mieści się w głowie, ale, jak się okazuje, tylko mojej.
Mijają dwa tygodnie, odkąd wróciłam z ostatniej wyprawy, która tyleż samo trwała. Powoli już widać dno w bieliźnianym koszu, pralka miewa kilka godzin odpoczynku, słowem – zagnieżdżam się na nowo. Jednakowoż prześladuje mnie pewien aromat. Nieoczywisty, nienachalny, niezbyt miły, niezbyt niemiły, dziwny. A nos mam wyczulony na zapachy dalekie od perfum i lawendy. Dopada mnie, ów aromat, w różnych częściach mieszkania, podczas różnych czynności, do tego stopnia, że zaczęłam mniemać, że to może ode mnie… No ale, na szczęście, nie.
Po kilku dniach wszczęłam śledztwo. Szukałam wepchanych przez dzieci byle gdzie resztek pożywienia, zapomnianego kartofla, opuszczonego jajka. Zaglądawszy tu oraz ówdzie, udało mi się dość dokładnie wysprzątać cały dom, ze wszystkimi jego zakamarkami. Nie znalazłam żadnych zwłok, żadnych samotnych kabanosów w kolorze „yellow bahama” ani sera długo dojrzewającego, np. za szafą. Skarpety poprane, zmywarka pachnie jakby sama była oceanem. Już mnie rency opadli, a zapach atakuje. I tak przy kawie drzemkowej (dzieci drzemały, rzecz jasna, nie mam w zwyczaju pić kawy podczas drzemki własnej, bo ja nie miewam drzemek!) na balkonie zauważyłam, że moje sukulentowe terrarium dziwnie się porusza. Lekki, gdyński zefir zapowiadający deszcz powodował jakiś niezbadany w tym pojemniku ruch. Oczom uwierzyć nie mogłam, kiedy zorientowałam się, że to nic innego jak fale. Rozumiecie to? Fale w słoiku, z wody fale, takie, wodne fale w słoiku z kaktusem, który, jak wiadomo, kwiatem wodnistym nie jest. Wodę zlałam, fale ustały, deszcz spadł więc skryłam się w domu. Przywitał mnie smrodek, dopadł mnie, kiedy przechodziłam przy wężownicach. Również sukulenty.
Jakżem się strasznie nie zdziwiła, kiedy poruszywszy wazonem, w którym rośnie rzeczona flora, natknęłam się na kilkucentymetrową taflę wody. Czułam się jak Pan Toliboski w nenufarach, zlewając dosłownie litry wody ze wszystkich domowych kwiatów, które do tej pory udało mi się uchować w zdrowiu i urodzie. Ponieważ nie mam ręki do kwiatów, hoduję to, co ma największe szanse żyć ze mną w symbiozie i nie zemrzeć na suchoty. Tymczasem małżonek mój – jaśnie oświecony na każdy temat – zostawiony sam z kwiatami na dwa tygodnie, zafundował im klimat tropikalny i ogólną Amazonię. Założyłam z góry, że zapomniał ich podlewać. Kiedy tuż przed moim przyjazdem analizował w głowie wszystkie zadania, jakie mu powierzyłam i ewentualności, do których mogłabym się przyczepić, jego wzrok niechybnie padł na podsuszone rośliny. W te pędy zapewne chwycił za konewkę i zasilił moich zielonych podopiecznych. Dobrze, że nie mamy w domu na stanie węża strażackiego, bo jako strażak OSP mógłby go użyć. A tak, ponieważ nie wie, gdzie stoi konewka, wszedł we współpracę z butelką po wodzie mineralnej niegazowanej, pojemności 1,5 litra.
Dobre to były założenia. Jak wynika z jego zeznań, wkitował do każdego z moich domowych (nie opiekujemy się palmiarnią) kwiatków niebagiennych, po jednej takiej butli wody. Na każdy roślinny, biedny łeb. Fachowe osuszanie roślin – polecam się. Smrodek zginął. Była to ekskluzywna mieszanka zgnilizny, glonów, grzyba, wodorostów i zaśmiardłej wody z domieszką nadgniłych roślin.
Zaczynam rozważać, czy podczas kolejnego wyjazdu oprócz standardowego mandżura (wszystko dla dzieci + dwie pary dżinsów dla mnie), nie zabrać ze sobą jeszcze kwiatów. Ogranicza mnie już, co prawda, przestrzeń samochodu, ale nie wiem, czy moi zieloni podopieczni drugi raz przeżyją hulanki i swawole słomianego wdowca. Męża wziąć nie mogę, bo jak chyba wiadomo, ktoś musi pracować, by byczyć mógł się ktoś. Zatem albo pozakręcam zawór z wodą, albo zostawię naparstek i nim zalecę podlewanie. Rodzi się jednak pytanie co by to było, jakbyśmy mieli rybki… Widział kto kiedy ryby pustynne?