Together Magazyn » Aktualności » Wychowanie dziecka jest jak kalambur
fot. Piotr Żagiell

Wychowanie dziecka jest jak kalambur

Tekst i wywiad: Urszula Abucewicz

Kochamy nasze dzieci, chcemy im przychylić nieba i sprawić, by miały szczęśliwe dzieciństwo. Ale czy nie przesadzamy w chuchaniu i dmuchaniu na nie, usuwając przed nimi przeszkody i bezwiednie sprawiając, że stają się niesamodzielne i nie potrafią współpracować z innymi?

O pokoleniu jednorożców, zaufaniu do mężczyzn oraz szczęściu naszych dzieci rozmawiamy z Dorotą Zawadzką, psycholog, znaną z programu „Super Niania” emitowanego w jednej ze stacji telewizyjnej, autorką kilku książek o wychowaniu dzieci, m.in. „I Ty możesz mieć super dziecko”.

Coraz więcej mówi się o tym, że wychowujemy nasze dzieci na jednorożców i robimy im krzywdę. Jak zachować równowagę? Obdarzać akceptacją, ale jednocześnie przygotowywać do życia?

Rodzicom trudno zaakceptować fakt, że dzieci lepiej wychowują się i rozwijają – zarówno jeśli chodzi o osobowość, możliwości, ale i relacje społeczne – wtedy, gdy mają postawione granice i ustalone zasady. Mówią o tym wszyscy psychologowie i ja także powtarzam to do znudzenia. A rodzice się przed tym wzbraniają, nie chcąc ograniczać swojej pociechy, bojąc się, że w ten sposób nie pozwolą mu na rozwój. Staram się tłumaczyć, że dziecku trzeba stwarzać możliwości, ale w pewnych ramach, które rosną razem z nim, a także są dostosowane i do dziecka, i do norm obowiązujących w danym środowisku. Jeżeli tego nie zrobimy, to wychowamy ludzi, którzy nie będą umieli współpracować, nie znajdą swojego miejsca w życiu i będą samotnikami, ponieważ zawsze wszystko będzie dla nich nie tak. Bo dopóki istnieje mama-helikopter, czyli taka mama, która wszystko załatwi, o wszystkim pomyśli, wszystko zrobi, to dziecko funkcjonuje. Ale już pierwsze próby radzenia sobie samemu – czy w przedszkolu, czy też w szkole – kończą się ogromnymi dramatami najmłodszych. I wtedy zaskoczony rodzic mówi, że nie przypuszczał, że to się może tak źle potoczyć. Tu pojawia się problem ze świadomością rodzicielską, a raczej z jej brakiem. Zbyt mało się o tym mówi, a rodzic często uważa, że to jest jego dziecko i wszystko mu wolno. Nie ma na świecie nikogo, komu wszystko wolno.

W książce „Jak zostałam nianią Polaków” powiedziała Pani Katarzynie Skrzydłowskiej-Kalukin, że „Nie ma złych rodziców, są tylko głupi rodzice”. Ostro!

Wtedy tak mocno powiedziałam. Dziś powiem, że rodzice są może niegłupi, a raczej nieświadomi tego, do czego prowadzi zaniechanie. Bo myślę, że to z tego powodu odpuszczamy, żeby dzisiaj tu i teraz nasze dziecko było uśmiechnięte i zadowolone. Nie uczymy go pokonywania trudności, nie dajemy mu zadań do rozwiązania. Nie zadajemy pytań: „Co zrobić, jeżeli ktoś ci nie chce czegoś dać?”; „Jak się zachować, gdy ktoś mówi, że Cię nie lubi?”. Nie trenujemy tego, a przecież są to rzeczy do wyćwiczenia, nauczenia się, ale tylko wtedy, gdy dziecko ma możliwość uczestniczenia w podobnej sytuacji lub zdarzeniu. Chronienie dzieci – to jest to głupie zachowanie rodziców, bo nie da się dziecka uchronić przed życiem.

fot. Piotr Żagiell
fot. Piotr Żagiell

W jaki sposób trenować nasze dzieci?

Zawsze zaczynamy w domu, czyli uczymy takich podstawowych rzeczy, jak pomoc w obowiązkach domowych, bo jeżeli tata i mama regularnie wykonują pewne zadania, to i małe dziecko może mieć stały obowiązek. Jeden drobny, ale stały.
Kolejną ważną sprawą są relacje pomiędzy rodzeństwem. Trzeba ustalić, jakie zasady obowiązują, bo rodzina to przecież mała grupa społeczna. Trzeba określić, jakie relacje wiążą mamę, tatę i dzieci. Nie zawsze też należy wkraczać do pokoju dzieci, rozwiązując za nie konflikty ani wtrącać się pomiędzy tatę i dzieci, i na odwrót. Każdy powinien wypracować swoje linie porozumień.
Poza domem, np. na placu zabaw, nie chodzimy za dzieckiem krok w krok i nie rozwiązujemy za naszą pociechę problemów; musimy pozwolić dziecku spróbować przepracować, przeżyć, wejść w pewną sytuacją i poradzić z nią sobie. Bo często jest tak, że dziecko doświadcza czegoś i pędzi do mamy na placu zabaw, żeby ta go uratowała. A my powinniśmy pozwolić mu załatwić to po swojemu, oczywiście wcześniej ucząc w domu, jak to zrobić. Bo często jest tak, że mówimy dziecku: „Idź, pobaw się z dziewczynką” – a ono nie wie, jak to zrobić. Trzeba powiedzieć, żeby podeszło do dzieci, powiedziało, jak ma na imię, zaproponowało jakąś zabawę – bo nie zawsze dziecko jest w stanie to wymyślić. I oczywiście można skrytykować takie podejście, że maluch powinien sam wpaść na jakieś rozwiązanie. Znamy swoje dziecko i wiemy, kiedy trzeba mu pomóc, a kiedy samo poradzi sobie doskonale. Od tego też mamy szkołę. Uczymy pewnych zachowań, rozmawiając o różnych sprawach: „Jak się zachować w konfliktowych sprawach?”; „Do kogo zgłosić się po pomoc?”; „Kto jest sprzymierzeńcem?”. To jest kwestia pewnego treningu.

Mówi Pani o pozwalaniu dziecku na samodzielność?

O samoobsłudze, ale też o samodzielności w życiu, bo naprawdę nie widzę przeszkód, żeby kilkulatek w sklepie kupił chleb i mleko, zapłacił, podziękował – a rodzice w tym czasie mogą np. poczekać przy koszykach. To jest nauka życia społecznego. Często zadaję mamom pytania: „Co by się stało, gdyby porwało Panią UFO na trzy dni”? Jak Pani myśli, czy Pani dziecko potrafiłoby sobie zrobić śniadanie? Czy umiałoby samo wstać? Czy potrafiłoby się ubrać? Czy wiedziałoby, którędy się idzie do szkoły?”. Wszystko to musi być dopasowane oczywiście do wieku dziecka. Znam dzieci, które mają po 10 czy 12 lat i sobie kompletnie z tym nie radzą. I nagle rodzic mówi: „Już jesteś duży, poradź sobie!”, a ono nie wie, co się dzieje.

Rodzice ubezwłasnowolniają swoje dzieci?

Tak, jesteśmy nadopiekuńczy. Staramy się wszystko zabezpieczyć i o wszystkim pomyśleć… A nasze dzieci nie mają przez to szansy na samodzielność.

Ta przestrzeń jest oczywiście potrzebna, ale jednak wsparcie rodzica jest niezbędne, żeby później dobrze funkcjonować w dorosłym życiu.

Tak, oczywiście. Mamy być za plecami dziecka. Ale zawsze mówię rodzicowi: „Udziel pomocy dopiero wtedy, kiedy dziecko poprosi”. Pozwólmy mu, żeby spróbowało zrobić coś raz, drugi, a może nawet trzeci. Niech poczuje, że wykonuje jakąś pracę. Nie może być tak, że mama po jednej próbie mówi: „Zostaw. To ja już Ci tu pozapinam”; „To ja już Ci tu narysuję”. Bo ono się niczego nie nauczy i zawsze będzie oczekiwało, że ktoś zawsze za nie coś zrobi. Potem mamy takich nastolatków, którzy są zagubieni w świecie; rzuceni na głęboką wodę, podejmują próby samobójcze albo się samookaleczają, dlatego że kompletnie nie radzą sobie ze światem. Z jednej strony, gdy nie ma rodzica w pobliżu, to oni głupieją, a z drugiej – nie mogą powiedzieć, że nie wiedzą, jak coś zrobić, no bo przecież już są duzi. A przecież od takich rzeczy powinno się zaczynać, gdy mieli po kilka lat.
Zapewnienie bezpieczeństwa to jest obowiązek rodzica. Ja raczej mówię o tym, żeby pozwolić dziecko „wypuścić” trochę przed nas, przerwać wirtualną smycz, którą trzymamy nasze dzieci. Późno „odpępawiamy”. Dlaczego mamy teraz tzw. gniazdowników? To są młodzi mężczyźni, którzy nie wyprowadzają się z domu od rodziców, no bo po co? Mają w nim matki, które im wszystko załatwiają.

A’propos młodych mężczyzn. Moje koleżanki skarżą się, że ich partnerzy nie chcą włączać się w wychowanie dzieci.

To jest wina kobiet, niestety, ponieważ wmawiano nam przez lata – i mówię tu o szerokości geograficznej pomiędzy Odrą a Bugiem – że wychowaniem dziecka zajmuje się kobieta. Nawet u młodych mam 2-, 3-letnich dzieci, z którymi pracuję, pokutuje takie myślenie, że tylko matka może się zająć ich maluchem. A jeżeli nie matka – to kobieta. I gdy rodzi się dziecko to ten „klan czarownic”, czyli mama, teściowa, siostra, otaczają je, a partnera spychają na trochę drugi plan. Mężczyźni, trochę się bojąc tego nowego człowieka, idą do pracy, tłumacząc, że zapewniają przecież byt ekonomiczny, dlatego też wracają coraz później do domu. Kobieta przez rok, dwa lata świetnie sobie radzi, a potem gdy jest przemęczona, niewyspana, często zaniedbana, wszczyna awantury, żeby jej partner zajął się dzieckiem. A on nie potrafi tego zrobić, bo nie nawiązała się więź pomiędzy nim a niemowlęciem – i to jest najważniejszy problem. Dlatego powinnyśmy jak najwcześniej włączyć ojca w bycie ojcem, bo im wcześniej to zrobimy, tym lepsza będzie relacja pomiędzy nim a potomkiem. Oczywiście będą wzloty i upadki, będzie krytykowany przez mamę i teściową, ale jeśli damy mu szansę, to on zakocha się w tym dziecku. Będzie miał możliwość, żeby zrozumieć tego młodego człowieka. A jeśli to się wydarzy w pierwszych trzech latach życiach, to ta więź zostanie nawiązana.

Dlaczego pierwsze trzy lata życia są tak ważne?

John Bowlby, brytyjski psychoanalityk i lekarz, w słynnej teorii przywiązania zawarł tezę, że pierwsze trzy lata życia człowieka to czas na budowanie więzi pomiędzy dzieckiem a rodzicami.
A dlaczego mężczyźni się boją? Niestety, z naszych domów często wynoszą taki model, że mężczyzna to ktoś, kto nie ma prawa głosu. Proszę popatrzeć obiektywnym okiem na to, kto w naszych domach podejmuje decyzje – w zdecydowanej większości są to kobiety.

Jednak chłopcy rosną i potrzebują wzorca, bo przecież wiemy, że uczymy się poprzez modelowanie.

To z kolei Albert Bandura tak mówił w teorii społecznego uczenia się. Ale co to znaczy wzorzec mężczyzny? Wzorzec mężczyzny to jest ktoś, kogo nie ma w domu. Bo on idzie na polowanie – tutaj mam na myśli polowanie na pieniądze – i realizuje się w pracy. Na pewno nie w domu. W bardzo niewielu domach mężczyzna wykonuje tzw. „kobiecą” część domowych obowiązków i gotuje, bo przecież to jest kobiecy obowiązek. Facet może zrobić zakupy i je przynieść, bo są ciężkie, ale już listę tych zakupów tworzy dla niego kobieta. Proszę zauważyć, kto w sklepach odzieżowych ubiera młodych chłopców. To kobieta ubiera syna, tak jak ubiera męża. Mężczyźni się wycofali.

A może jest inny problem? Może mężczyźni nie mają potrzeby spędzania czasu ze swoimi dziećmi?

Myślę, że oni bardzo by chcieli. Kiedy organizuję warsztaty dla mężczyzn, to oni chętnie przychodzą. Kiedyś na Facebooku zadałam pytanie: „Czy kobiety puściłyby dziecko z ojcem na wakacje?”. Panie napisały, że może latem, ale już zimą zdecydowanie nie, bo ich partner na pewno zgubi dziecko, źle ubierze, nie nakarmi. To ja się pytam: „Kogo Wy macie w domu?”. Kobieta ma wdrukowane, że tylko ona wie, co jest dobre dla jej dziecka.

Czy kobieta powinna odpuścić?

Oczywiście, że tak. I powinna zacząć wychodzić z takiego założenia, że obydwoje rodzice są odpowiedzialni za dziecko, nie tylko ona. A panie często mają pretensje do partnerów, że nie są dobrymi ojcami, nie pozwalając im na to. Jednocześnie z badań wynika, że kobiety w tym kraju są lepiej wykształcone, a w razie utraty pracy zdecydują się na zatrudnienie poniżej swoich kwalifikacji, żeby zarobić na dom. Mężczyźni już tego nie zrobią.

fot. Piotr Żagiell
fot. Piotr Żagiell

Czy reagować, kiedy dziecko jest bite na ulicy?

Tak, zawsze, ale też z rozwagą. Najpierw się przyglądam, obserwuję, co się dzieje. Gdy ktoś uderza dziecko, zawsze podchodzę i mówię, że w Polsce od 2010 roku kary cielesne są zakazane. Klaps jest również karą cielesną. Kiedy rodzic odpowiada, że to nie jest moja sprawa, to odpowiadam, że każdy ma obowiązek reagować. Jest taka kampania Rzecznika Praw Dziecka – „Reaguj. Masz prawo”. Można wejść na stronę: reagujmaszprawo.pl i zapoznać się ze skryptami, jak się zachować w podobnych sytuacjach. Zawsze pytam: „Może potrzebuje Pani pomocy?”. Czasem wystarczy przerwać taką sytuację, pytaniem: „Przepraszam, która godzina?”; „Jak dojść na pocztę?”. Czasami samo przyjrzenie się sprawi, że ktoś zaczyna się hamować. Nie wiem, jak to się kończy w domu, ale ten moment zostaje przerwany. Emocje opadły.

Jak unikać kar cielesnych?

Kilka lat temu zrobiono badanie na temat kompetencji wychowawczych rodziców i opiekunów – okazało się, że my Polacy jesteśmy rodzicami na słabą trójkę. Wynosimy z domu różne zachowania i, niestety, je powielamy. Ponad 50% badanych uważa, że klaps nie jest karą cielesną i to jest przerażające.
Mamy jednak rodzicielstwo bliskości, w którym dzieciom wolno więcej, rozmawia się z nimi, tłumaczy im się świat. Myślę, że trzeba znaleźć złoty środek. Dziecko powinno znać konsekwencje swoich działań, co nie jest równoznaczne ze stosowaniem przemocy wobec niego. Musi wiedzieć, że jeśli coś zrobiło źle, to powinno się spodziewać jakichś konsekwencji. One muszą być. Zawsze namawiam rodziców do tego, że usiąść z dziećmi przy stole (kiedy mają one więcej niż trzy lata) i przy okazji piątkowych gier planszowych, wymyślić kary, które moglibyśmy w miarę potrzeby zastosować. Może wyjaśnię precyzyjniej – rodzice mają tendencję do częstego karania dzieci nadmiernie. Kilka kar za jedno przewinienie, zwykle w dużych emocjach. To jest zupełnie niepotrzebne, ale tak się dzieje. Jeśli więc wspólnie wymyślimy jakiś repertuar kar, to ani nie będzie ich nadmiaru, ani celu nie przesłonią nam emocje. Dzieci wymyślają różne kary dla siebie, rodzice je zapisują, zwijają papierki i wrzucają do słoika. Gdy dziecko przekroczy pewne ustalone normy, rodzic sięga do takiego słoika i czyta: „Uderzyłeś brata ‒ nie ma bajki”. Plusem tej metody jest brak negatywnych emocji. Czasami powinien te kary wprowadzać ten rodzic, który nie jest zaangażowany emocjonalnie w daną sytuację. Każda rodzina musi sobie wypracować swój schemat działania. Może być też tak, że powiemy do swojego dziecka: „To teraz usiądź i powiedz mi, dlaczego to zrobiłeś”. Ten moment młodzi ludzie często traktują w kategoriach kary. Namawiam rodziców do tego, żeby dzieci nagradzać, bo to jest zdecydowanie lepsza metoda wychowawcza. Kara, jeśli już musi się pojawić, powinna być ostatecznością. I nigdy dziecko nie może być karane za „walkę o swoje” – może to nastąpić tylko za złamanie ustalonych zasad.

Nagradzać i chwalić?

Bardzo dużo chwalić, wzmacniać, pokazywać, że doceniamy, widzimy, dostrzegamy. Bo my często tak robimy, że gdy dziecko bawi się u siebie w pokoju i jest cisza, to nie reagujemy. I nagle, kiedy z tego pokoju dobiega łomot, to wtedy pędzimy i widzimy, że spadła doniczka z kwiatami, więc krzyczymy na nasze dziecko, a ono uczy się w ten sposób, że aby rodzic przyszedł do jego pokoju, to trzeba coś zmalować. Proponuję, by gdy nasze dziecko bawi się cicho w swoim pokoju, wejść do niego do pokoju i powiedzieć: „Jak Ty się świetnie bawisz. Jestem z Ciebie dumna, że potrafisz się sam przez pół godziny bawić”. A mamy mówią: „Nie, nie będę tam szła”. „Dlaczego?” – pytam. „Bo będzie chciał, żebym tam została”.
Rodzice myślą, że niezwracanie uwagi na dziecko jest lepsze, bo jest spokój i cisza. A ja zawsze powtarzam: „Rzecz, na którą patrzysz, rośnie”, więc jeśli patrzysz i dostrzegasz dobre rzeczy, to one się powtarzają; podobnie się dzieje z tymi złymi rzeczami. Prosta zasada.

Mówi się, że dziecko jest jak walizka – co do niej włożysz, to z niej wyjmiesz. A Pani w swojej książce „Jak zostałam nianią Polaków” powiedziała, że wychowanie jest jak kalambur.

Dostajemy człowieka, który jest złożony z naszych, ale również z cech naszych rodziców – to jest kombinacja, której nie jesteśmy w stanie odkryć pierwszego dnia. Ujawnia się ona przez całe życie naszego dziecka. Oczywiście im bardziej jesteśmy uważni, tym więcej jesteśmy w stanie odkryć wcześniej, ale może się też okazać, że mogą się one ujawnić dopiero w okresie nastoletnim, kiedy buzują hormony. I to jest trochę tak, że musimy zgadywać. Im więcej mamy wiedzy, tym zagadka jest łatwiejsza, ale trzeba przyznać, że wychowanie drugiego człowieka jest bardzo trudnym zadaniem. Oczywiście każdy jakoś wychowa swoje dziecko, tylko chodzi o to, żeby wychować go na takiego człowieka, z którym będziemy chcieli spędzić całe swoje życie, żeby nasz syn był superpartnerem dla swojej kobiety, świetnym ojcem dzieci, a nasza córka – świetną matką i superpartnerką dla jakiegoś mężczyzny, ale przede wszystkim, żeby te nasze dzieci były szczęśliwe. Swoim szczęściem, nie naszym. Żeby potrafiły spełnić swoje marzenia. Jest takie piękne indiańskie powiedzenie: „Co to znaczy miłość? Miłość to jest naucz, nakarm i wypuść”. I to „wypuść” jest tym, z czym wielu rodziców sobie nie radzi. A przecież, jeśli dobrze spełniliśmy swoją rolę, to nasze dzieci będą nas odwiedzały, troszczyły się o nas, ale muszą żyć swoim życiem. I jest też takie powiedzenie, że „Wychowanie dziecka zaczyna się 20 lat przed jego urodzeniem”. Wychowując nasze dzieci, kształtujemy je na przyszłych rodziców i na tym polega to koło zamachowe bycia rodzicami. To jest bardzo trudne, a jednocześnie wspaniałe. Trzeba tylko znaleźć czas, żeby odkryć, jak fantastycznie jest móc kształtować drugiego człowieka, prowadzić go przez życie, wskazywać mu drogę i zastanawiać się, co on może zrobić, zakładając, że zrobi inaczej.

Dziękuję za rozmowę.

Oceń