Together Magazyn » Więcej » Wyjazd » Why the Hell. Prolog.

Why the Hell. Prolog.

Why the hell? • trup na pokładzie, czyli zawiązuje się akcja • haust powietrza za 25 dolców • pan Mohan po drugiej stronie szyby • o bagażu odprawianym i podręcznym, czyli koncept wolności w odniesieniu do potrzeb • czy szczęśliwe nudle marzą o elektrycznej pościeli

Burma. Po diabła? Sam nie wiem. Jakiś zew podświadomości pewnie. Kryzys związany z nadchodzącym trzecim krzyżykiem. Zniesmaczenie pozycją zawodową w ojczyźnie. Brak pomysłu na rozwój, nie tylko zawodowy. Potrzeba odświeżenia relacji z Połówką. A może zew zewnętrzny, może nie bez kozery Yangon, po spolszczeniu Rangun, zwano kiedyś Dagonem? Ciągnęło mnie w świat w każdym razie i tyle, a Birma sama się jakoś napatoczyła po odrzuceniu ofert z Turcji, Rosji i Indii. Żadnej ideologii, żadnej młodzieńczej fascynacji, która nagle odżyła, miejsce na roztrząsanie sensu życia dobre jak każde inne, a płacili najwięcej. Jeden przynajmniej rozsądny argument w obliczu zostawienia w Polsce żony i syna, za którymi zacząłem tęsknić do bólu kiedy tylko wysłałem do niejakiego Boba maila, że przylatuję.

Everyone made it to Bangkok. A już myślałem, że wychylam ostatnie europejskie piwo, Warsteinera, i pochłaniam wołowinę z ryżem i warzywami à la Lufthansa w towarzystwie zwłok zajmujących leżankę za parawanikiem rozstawionym o jeden rząd foteli za mną. Może z tego powodu Niemiec po lewej, przy oknie i Azjatka po prawej jakoś nie mieli apetytu. Jegomość na leżance, biały, wyglądał na lat mniej więcej dziewięćdziesiąt a stan jego określiłbym na raczej daleki od B. K. S. Iyengara. Skórę na twarzy miał woskowato błyszczącą i nienaturalnie napiętą a usta rozchylone w niemym krzyku. Obwieszony był woreczkami z jakimiś cieczami i rurkami, których przez cały czas doglądał skośnooki medyk, raz po raz pstrykając palcami w połączoną z nimi strzykawkę czy inny dozownik. Jaka za tym półmartwym ciałem i jego podróżą z Frankfurtu do Bangkoku kryła się historia? Jakieś ostatnie marzenie do spelnienia przed śmiercią? W Bangkoku? Aż strach puszczać wodze wyobraźni. W każdym razie, jak już zaspojlerowałem, kiedy wyjmowałem swój plecak ze schowka i kierowałem się do wyjścia, za parawanem coś się ruszało. Mam nadzieję, że marzenie ściętej głowy się spełniło. Może teraz właśnie się spełnia. Na szczęście ‘what happens in Bangkok, stays in Bangkok’. Spuśćmy na to parawanik milczenia.

Przekminiłem przy nadawaniu bagażu. Gość z Lotu, który mnie obsługiwał twierdził, że skoro Thai Airlines, którymi miałem lecieć z Bangkoku do Yangonu, należą do Star Alliance, to bagaż można chyba odprawić od razu do portu docelowego. Na co ja, że spoko, że mogę odebrać na wszelki wypadek w BKK i nadać dalej, że jeszcze zgubią na takim dużym lotnisku i będzie padaka. Na co on, że faktycznie będę miał dużo czasu i że wszystko załatwię w strefie tranzytowej.

Gówno prawda. Idę za drogowskazem na Baggage Claim, a tu przede mną ni stąd ni z owąd wyrasta kontrola paszportowa. Tłumaczę, że ja nie chcę do Tajlandii, że ja tylko walizeczkę i lecę dalej, ale nie, wiza musi być. Miesięczne wizy do Tajlandii dla Polaków są za darmo, taki ukłon rządu w stronę coraz liczniejszych rzesz polskich turystów, więc specjalnie się nie kłócę. Przechodzę, czekam, czekam, odbieram, jaram się, bo już się bałem, że, jak twierdziła pani Niemka z Lufthansy we Frankfurcie, walizeczka jednak poleciała do tego Yangonu. Idę się odprawić dalej. Pani Tajka z Thai Airlines przegląda mój paszport coś nazbyt dokładnie. Wizy do Birmy szuka, oczywiście.

‘Nie mam wizy’, objaśniam, ‘dostanę upon arrival na lotnisku w Yangonie.’

‘A to dokumenty proszę.’ Wyciągam wszystkie te listy. ‘A zdjęcia są?’

‘Są.’ Wyciągam. Nie trzeba, wierzy na słowo. ‘Dziękuję, to wszystko?’

‘Oczywiście, że nie. Sori mister, ale muszę skasować 700 baht jakiegoś cholerego airport taxu.’

‘Nie mam baht.’

‘Tam jest kantor.’

‘Twoja stara kantor.’

Oczywiście nie ma tak lekko, żeby wrócić z bahtami zaraz po wydaniu na nie 25 dolarów. Trzeba iść do biura Thai Airlines, wziąć numerek, poczekać 25 minut, dostać karteczkę i z tą dopiero karteczką dokończyć odprawę. Na pocieszenie, dostrzegając moje spojrzenie niepewnie odprowadzające walizeczkę jadącą taśmą w nieznane, pani Tajka zapewnia mnie, że nakleiła naklejki i żebym się nie martwił. Na drugie pocieszenie między odebraniem bagażu a niepotrzebną odprawą wyszedłem sobie na chwilę z lotniska na papierosa, więc tak jakby byłem w Tajlandii, po raz pierwszy. Łyk powietrza skażonego mentolowym camelem kosztował mnie wprawdzie 25$, ale byłem, zauważając przy okazji, że lotnisko nie jest oblegane przez taksówkarskich naganiaczy.

Dalej poszło już zadziwiająco gładko. Junta z brudnej budki biura imigracyjnego Republic of the Union of Myanmar (jak w 1989 r. przewał Birmę rząd, jeden z tych wspaniałych pomysłów z kategorii “przenieśmy stolicę z Yangonu do pięciokrotnie mniejszego Naypyidaw, o którym nikt nie słyszał, bo właśnie go zbudowaliśmy”) prawie nie spojrzała na moje dokumenty, za to z chęcią zainkasowała 50 dolarów w gotóweczce. Jeszcze stałem przy okienku, czekając na wlepkę w paszporcie, gdy dojrzałem przez szybę dzielącą mnie od holu lotniska tablicę ze swoim imieniem i wyzierającą spod niej uśmiechniętą pyzatą hinduską buzię, buzię Mohana, właściciela sieci 12 szkół Brainworks/Total, mojego szefa. Po paru minutach znalzałem się po jego stronie szkła Na powitanie usłyszałem, że mam bardzo mało bagażu.

A owszem, mam bardzo mało bagażu, że się tak na chwilę nad tym rozwiodę, albowiem problem nadbagażu towarzyszył każdej z moich dotychczasowych eskapad zawodowych. Raz musiałem dopłacić, raz niby musiałem dopłacić, ale udało mi się wymigać, w pozostałych przypadkach drżałem o to, że każą mi dopłacić. A że z wiekiem przychodzi niekiedy mądrość, tym razem powiedziałem sobie “dość”. Spakowałem się w walizeczkę, która zwykle służyła mi za bagaż podręczny. 13,8 kilograma. A w plecaczku tylko komputer, dokumenty i gazety. Ryzyko wagowego przypału zerowe. Oto jak ograniczenie potrzeb daje wolność.

Mr Mohan, w tandemie z Sue, lokalną dyrektorką którejś z filii, objął prowadzenie w klasyfikacji najbardziej ogarniętych odbieraczy z lotniska. Był na czas. Miał zorganizowany transport. No i zabrał mnie do Happy Noodles, mimo że się wzbraniałem, bo wydawało mi się, że nie jestem głodny. Zmieniłem zdanie w obliczu smażonego makaronu z kim chi, krakersów z tofu, podwójnie smażonego tofu z sosem tamaryndowym i herbaty jaśminowej. Ale nie będę przynudzał, bo Mohanowy ‘welcome’ dopiero się rozkręcał. Na moje pytanie, czy dałoby gdzieś radę wymienić dolary na lokalne kyaty odpowiedzi udzielił prostej i jakże wyrafinowanej: “Masz tu sto tysięcy, wystarczy Ci na parę dni”. I to nie tak, że coś tam wygrzebał z kieszeni – plik banknotów o niskich nominałach, z oczywistych względów zdecydowanie łatwiejszych w użyciu niż te większe, miał już przygotowany. Ale ostatecznie  i do głębi ujął mnie wręczając mi zalaminowaną mapę miasta z zaznaczonymi ważniejszymi lokacjami oraz zestaw sześciu równie zalaminowanych karteczek z najpotrzebniejszymi adresami w wersji angielskiej i myanmarskiej. Kto próbował łapać w Azji taksówkę posiadając tylko angielski adres destynacji, ten zrozumie.

Po tym wszystkim fakt, że mój pokój jest czysty, że łóżko czeka pościelone świeżutką pościelą, że leżą na nim nowiutkie nieśmigane zafoliowane ręczniki, a na półce w czystej łazience znajduje się równie nieśmigana szczoteczka do zębów, pasta, szampon i mydło, wcale a wcale mnie nie zdziwił.

Nie zdziwiło mnie też wcale a wcale, że w moim pokoju nie działa światło. No bo bez przesady, do diabła, to w końcu Azja.

Pełna wersja tekstu dostępna na stronie michaelgluszek.blogspot.com.

Masz uwagi, pytania? Napisz do autora na adres michael.gluszek@wp.pl.

Oceń