Together Magazyn » Aktualności » „Kultura nie może być sterowana zza biurka”

„Kultura nie może być sterowana zza biurka”

Dokładnie 3 maja minęło 20 lat, od kiedy zarządza jedną z największych instytucji kultury w Gdańsku – Gdańskim Archipelagiem Kultury. Mówi o sobie, że nie lubi wysuwać się na pierwszy plan. Woli stać raczej z boku i cieszyć się sukcesami swoich pracowników. W tym numerze Magazynu Together, trochę wbrew sobie, postacią pierwszoplanową będzie Teresa Kuśmierska – dyrektor Gdańskiego Archipelagu Kultury, absolwentka Wydziału Prawa Uniwersytetu Gdańskiego i Zarządzania Politechniki Gdańskiej, osoba o duszy artystycznej.

Jeszcze jedno: jeśli nie reaguje na imię „Teresa”, to nie myślmy, że pani dyrektor jest zadufana, bo to nieprawda. – Od dziecka wołano na mnie „Renia” i zawsze się w ten sposób przedstawiałam. Czasami gdy ktoś woła do mnie „Pani Tereso”, to ja w ogóle nie reaguję. Renia – to moje prawdziwe imię.

Stworzyła Pani Gdański Archipelag Kultury. Przekształciła Pani Miejski Dom Kultury w tzw. GAK. Skąd pomysł na taką zmianę?

Od początku, gdy tylko objęłam funkcję dyrektora Miejskiego Domu Kultury w Gdańsku, ta nazwa mi nie pasowała. Miejski Dom Kultury kojarzy mi się z jednym budynkiem, utożsamianym w konkretnej dzielnicy, a nie z wieloma jednostkami rozproszonymi po różnych częściach Gdańska. Dlatego skorzystałam z jednej z propozycji nowej nazwy mojego poprzednika, nieżyjącego już Tomka Bedyńskiego. Spodobała mi się nazwa „Gdański Archipelag Kultury” i muszę przyznać, że idealnie pasuje do tej instytucji. Tym bardziej, że mamy tych wysp rozproszonych po Gdańsku aż 10. Ponadto nasze logo przypomina statek płynący wśród wysp, ale także nazwa „Gdański Archipelag Kultury” bardzo pasuje do obecnego kształtu naszej działalności. Są to domy kultury, galerie, Teatr Leśny, lodowisko, które sami budowaliśmy, oraz Scena Muzyczna, wraz z ogromnym Placem Zebrań Ludowych, na którym odbywają się imprezy muzyczne. Świadczymy zlecenia dla miasta Gdańska, organizując widowiska i koncerty. Jednak naszą główną i podstawową działalnością jest edukacja kulturalna, która odbywa się w każdej z naszych jednostek.

Jak zarządza się taką instytucją złożoną z 10 oddziałów, dziesiątków zespołów twórczych i wielu artystów?

Na stałych umowach o pracę zatrudnionych jest około 70 pracowników, około 60 osób na umowach cywilno-prawnych. Jest to ogrom ludzi, a wiadomo – ile osób, tyle charakterów, potrzeb i problemów. Na pewno nie jest to łatwe, ale, jak czas pokazał, wszystko to udaje mi się godzić. Nieoceniona jest tu pomoc mojej zastępczyni, która zajmuje się sprawami finansowymi, Mirosławy Ciesielskiej. Myślę, że potrafimy i pozyskać środki, i zarządzać instytucją w sposób bardzo dobry. Udaje nam się zapraszać do współpracy sponsorów, aby wspomóc finansowo naszą działalność. I mimo że nie jest lekko, że często pracuje się po godzinach, że można zapomnieć o wolnym weekendzie, to satysfakcja z dobrze zorganizowanej imprezy, wygranego konkursu przez naszych podopiecznych, wizyta młodego człowieka, który uczył się rysunku w Plamie, a kończy właśnie ASP, czy uznanego dziś muzyka, który startował w konkursie w Burdlu, którym zarządzała nieżyjąca już Magda Kunicka, jest ogromna. To jest prawdziwe zadowolenie. Kultura to taka dziedzina, w której owoce uzyskuje się nie dziś, nie jutro, ale po kilku latach.

Jak zmienił się GAK z perspektywy 20 lat zarządzania instytucją kulturalną?

Objęłam tę placówkę z sześcioma oddziałami. Jej zakres działania był mniejszy. Trzeba też było włożyć trochę sił, żeby zdobyć pieniądze, odremontować i odnowić budynki domów kultury, ale przede wszystkim – zmieniły się wymagania. Jesteśmy od tego, żeby znać potrzeby ludzi mieszkających tam, gdzie zlokalizowana jest nasza placówka. Informacje takie czerpiemy z badań fokusowych, które przeprowadzamy.

Kultura nie może być sterowana zza biurka. Trzeba autentycznie wyjść do ludzi i zapytać, czego chcą, czego oczekują. Przykładem może być chociażby współpraca z osobami 60+, która rozwija się wspaniale. Seniorzy wystawili spektakl pt. „Sanatorium”, który oglądało kilka tysięcy ludzi. Cieszy mnie ogromnie, że widzowie nie tylko chcą oglądać występy innych ludzi, ale również współtworzyć tę kulturę razem z nami.

Ponadto u nas nie widać malejącej populacji dzieci. Na zajęcia przychodzi ich bardzo wiele. Rodzice są bardziej świadomi, że trzeba przyjść ze swoją pociechą w wieku trzech czy czterech lat, aby nauczyła się korzystania z kultury.

Jak zachęcać młodych ludzi do zainteresowania sztuką?

Wpływ na rozwój dzieci mają szkoły, rodzice i oczywiście instytucje kultury. Szkoły świetnie z nami współpracują, przychodzą do nas na wystawy, spektakle. Ważna jest tu również praca animatora kultury. To jest nasza nasze powołanie i nasz obowiązek, żeby przyciągnąć ich tutaj i rozbudzać w nich talenty.

Jak to się odbywa?

Od 35 lat działa choćby Zespół Pieśni i Tańca Gdańsk. Jego kierowniczka, Iwona Jamiołkowska, wykonuje ogromną pracę, aby zmotywować do dołączenia do zespołu nowych tancerzy. Wędruje od szkoły do szkoły, od uczelni do uczelni. Spotyka młodych ludzi, zachęca ich, pokazuje filmy, opowiada o tym, jakie ciekawe kraje zwiedzają, z kim współpracują. Albo to kogoś zachęci, albo nie… Z reguły się udaje. Podobnie w szkołach – animator z danej dziedziny po prostu musi do tych dzieci dotrzeć. Ale ogromną rolę odgrywają również rodzice. Cieszy mnie fakt, że u nas jest coraz więcej młodych odbiorców. To oznacza, że świadomość korzystania z kultury jest coraz większa.

Lato to czas wyjścia sztuki na ulicę i w plener. W lipcu ruszają Gdańsk Dźwiga Muzę, już dwudziesta, jubileuszowa Feta oraz koncerty w Teatrze Leśnym. Czy jest to dobry sposób na popularyzację sztuki?

Na pewno tak. Kiedy ponad 20 lat temu przywrócono koncerty w Teatrze Leśnym, można było zaobserwować zapełnione jedynie trzy rzędy ludzi, a teraz – trudno znaleźć miejsce. Feta nie wymaga reklamy, bo trzeba się dobrze ustawić, żeby coś w miarę dobrze zobaczyć. Ale wracamy na Dolne Miasto, więc wierzę, że teraz już będzie lepiej. Starałam się dołożyć do budżetu Fety, żeby nasi odbiorcy mogli poczuć to święto.

Która z dziedzin sztuki jest Pani najbliższa?

Cenię każdą, ale najbardziej bliska jest mi muzyka, ponieważ jako dziecko przez 11 lat grałam na pianinie. Ale też teatr. Jako uczennica szkoły średniej występowałam w grupie teatralnej, a wstęp na studia uzyskałam za III miejsce w Ogólnopolskim Festiwalu Teatralnym. Oczywiście doceniam każdą dziedzinę sztuki. Sama nigdy nie byłam gimnastyczką artystyczną, ale jak widzę, co te nasze małe dzieci wyczyniają na parkiecie, to jestem pełna podziwu. Każda dziedzina sztuki, każda animacja kultury są ważne nie tylko dla nas, ale także dla tego małego odbiorcy, ponieważ kiedyś wyrosną z nich malarze, piosenkarze czy aktorzy.

To już teraz rozumiem, dlaczego wystąpiła Pani w kabarecie z okazji 45-lecia GAK-u…

To był spektakl „Pół żartem, pół serio” – na motywach Juliana Tuwima. Bardzo często wracam na wideo do tego spektaklu. Wzięły w nim udział osoby, których nawet nie podejrzewałabym o takie talenty. Przedstawienie wyreżyserował Marek Brandt, wzięło w nim udział wielu naszych kolegów i pracowników. Na 50-lecie GAK-u wystawimy kolejny spektakl. Zobowiązał nas do tego prezydent miasta Paweł Adamowicz, a prezydentowi się nie odmawia [uśmiech – red.].

Jak Pani się czuła w komediowej roli?

Bardzo dobrze. Tak jak wspomniałam, cała moja szkoła średnia upłynęła pod znakiem działań teatralnych, więc nie było mi to obce. I myślę, że nawet chyba nieźle nam to wyszło.

Ale na co dzień pełni Pani bardziej odpowiedzialną funkcję. Dlaczego zdecydowała się Pani na zarządzanie największą instytucją kultury w Gdańsku?

Kultura zawsze była bliska memu sercu. Jak wspominałam, w dzieciństwie grałam na pianinie, w szkole średniej związana byłam z teatrem. Wprawdzie na studiach prawniczych zajęłam się nauką, a potem ukończyłam studia podyplomowe na Politechnice Gdańskiej z zarządzania oraz zarządzania projektami Unii Europejskiej, to jednak nie wyobrażam sobie pracy w innym środowisku. Kiedy stanęłam do konkursu na dyrektora wówczas Miejskiego Ośrodka Kultury w Gdańsku, miałam za sobą 11-letnie doświadczenie zarządzania placówką kultury w Pruszczu Gdańskim. Była to nieco inna praca, ponieważ zarządzałam tam kilkunastoma pracownikami, a w skład placówki wchodziły też biblioteki. Raczej współtworzyłam tę kulturę, ponieważ było nas zbyt mało, żeby ktoś mógł kierować, a ktoś pracować – pracowaliśmy wszyscy razem. Tutaj moja rola zawęziła się bardziej do zarządzania niż kreowania tej kultury, ale staram się przemycać swoje pomysły, współpracować z kierownikami poszczególnych placówek, aczkolwiek mają oni pełną autonomię. Moim zadaniem jest zapoznanie się z pomysłami, zaakceptować je, jeżeli są dobre, ale przede wszystkim – znaleźć pieniądze na ich realizację.

IMG_5308

Z jakich działań jest Pani szczególnie dumna?

Jestem dumna z tego, że udało mi się stworzyć placówki w takich miejscach, w których były bardzo potrzebne. Choćby na Wyspie Sobieszewskiej. Była tam wprawdzie Izba Pamięci Wincentego Pola, ale trochę zapomniana i zaniedbana. Teraz jest to miejsce, w którym odbywają się wszystkie działania kulturalne. Cieszę się z odmienionej i odnowionej Projektorni w Gdańsku-Brzeźnie; kiedyś to była Cebulka. Udało nam się również poszerzyć Plamę, a na Stogach, z poprodukcyjnego baraku, stworzyć piękny, nowy ośrodek. Podkreślić tutaj należy niemałą pomoc, jaką otrzymujemy z Urzędu Miasta, za co należą się szczególne podziękowania Panu Prezydentowi, Pawłowi Adamowiczowi. Martwi mnie jednak, że są w Gdańsku dzielnice pozbawione dostępu do ośrodków kultury, jak Oliwa, Osowa, Żabianka, nowa Orunia Górna… Moim marzeniem jest, aby miasto pochyliło się nad problemem i stworzyło również tam tego typu instytucje. Ale tym pewnie zajmie się mój następca.

Za sukces uznaję również współpracę z instytucjami pozarządowymi, a także ze szkołami. W tym roku odbyła się konferencja z okazji 20-lecia Stowarzyszenia Instytucji Lokalnych. Od 20 lat jestem członkiem tego stowarzyszenia, ale też jestem pełna podziwu skali działań, na których zyskuje Orunia. W partnerstwie ze szkołami, przedszkolami, strażą miejską czy ochotniczą strażą pożarną organizujemy ogromne imprezy, na które przychodzi po kilkanaście tysięcy ludzi. W ramach projektu „Historie po Oruńsku” stworzony został, na przykład, spektakl, który zaczynał się na przystanku kolejowym oraz opowiadał historie przesiedleńców i repatriantów, którzy w 1945 roku przyjeżdżali tutaj z całym swoim dobytkiem i zaczynali życie na nowo. Partnerstwo jest podstawą, aby działać. Zadaniem instytucji kultury jest otwieranie się na nowego odbiorcę i poszukiwanie różnych form współpracy.

Jakie były najtrudniejsze chwile, z którymi musiała się Pani zmierzyć?

Przeżyłam tu traumę, o której chciałabym zapomnieć, ale nie mogę. W 2001 roku Orunię dotknęła powódź. Budynek został zalany, całkowicie zniszczony… Zdewastowana została dokumentacja oraz sprzęt, sala widowiskowa przypominała basen… Budynek nadawał się do likwidacji, ale wizyty prezydenta i ówczesnego premiera zaowocowały na tyle, że udało się go doprowadzić do dzisiejszego stanu. Sytuacja Oruni po powodzi 15 lat temu była zatrważająca. Ludzie nie mieli środków do życia, ich domy były zalane, zniszczeniu uległa biblioteka, a tu jeszcze zamknąć dom kultury? Ale, na szczęście, to już przeszłość i mogę teraz wszystkim stawiać Stację Orunia za wzór.

Za rok szykuje się 50-lecie Gdańskiego Archipelagu Kultury. Jakie atrakcje przygotowano z tej okazji? Jakie są Pani plany?

Poza przygotowaniem spektaklu, planujemy zorganizowanie akcji 50 imprez na 50-lecie GAK-u. Już od stycznia przyszłego roku zaczynamy świętowanie. W kwietniu odbędzie się uroczysta gala, ale jubileusz chcemy obchodzić od początku do końca roku. Planujemy, na przykład, zorganizowanie serii imprez w Teatrze Leśnym, w trakcie której każda z naszych jednostek będzie miała swój dzień. Będzie to okazja do tego, żeby móc zaprezentować to, co udało nam się stworzyć. Chcemy pokazać siebie roboczo – dlaczego tyle czasu istniejemy, jak nam się to udało i w czym tkwi sukces. Ale przede wszystkim chciałabym podziękować wszystkim, którzy pracują w GAK-u od tylu lat, często poświęcając swój prywatny czas, aby wydarzenia organizowane przez nas stały na najwyższym poziomie.

W jaki sposób odreagowuje Pani stres?

Mój pies, Soccer, golden retriever, jest najlepszym antidotum na stres [śmiech – red.]. Ale mam też domek na Kaszubach, do którego udaje mi się raz na jakiś czas pojechać i spędzić choć kilkanaście godzin. Muszę przyznać, że ten stres nie za mocno mi doskwiera… Może dlatego, że mieszkam na wsi, w Łęgowie, dwa kilometry od Pruszcza Gdańskiego, a więc za miastem…? Mogę usiąść w ogrodzie i pomarzyć… To mój azyl, prawdziwa odskocznia. Dlaczego akurat tam mieszkam? Wyszłam za mąż za łęgowianina i tam wybudowaliśmy dom. Mój mąż nie chciał zostać na Przymorzu – uważał, jest to kamienna pustynia i będzie się tam dusił. Moja praca generuje dużo stresu. To duża odpowiedzialność, ale też wielka satysfakcja, więc odnoszę wrażenie, że to wszystko się jakoś rekompensuje.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała Urszula Abucewicz

Oceń